Powietrze lata było słodkawe. Powiew wiatru niósł ze sobą zapach malin i dzikiej róży, a od pól ciągnęło ciężkawą wonią delikatnie podmokłej darni i zawilgłej gleby. Gęsta i splątana sieć korzeni, które dziki doprowadziły do odsłonięcia ostatecznej istoty rzeczy, pachniała próchnem i fermentacją, jakby z tej zgnilizny miało powstać nowe, pulsujące życie. Noce były jasne, fiołkowe, zarojone wyginającymi się kształtami pluszowych ciem trzepoczących jak kawałki pergaminu.
Jugram leżał na trawie i ze zgonionym ze szczęścia sercem, patrzył w niebo spryskane milionową fosforesencją gwiazd. Nie przeszkadzały mu nawet swędzące nakłucia ssawek komarów, które czuł na łydkach i ramionach.
Trenowanie pod okiem Bazza przekuło jego całkowity brak umiejętności posługiwania się łukiem może nie w talent, ale chociaż w zdolność poprawnego złożenia się do strzału. Nie do końca rozumiał, dlaczego ktoś taki zdecydował się mu pomóc w ćwiczeniach, lecz uśmiechał się w duchu, słysząc jego zadziorne uwagi.
Rany, nie gap się tak na cel, strzała sama pójdzie, jak sobie zaufasz. Przecież wiesz, gdzie chcesz trafić i wystarczy, że widziałeś to raz. Trzęsiesz się. Nogi pod tobą latają, przestań, bo zamiast zajęcy nadal będziesz zabijał poszycie. Brakuje ci pewności siebie, Jugo. Kiedy strzelam, wiem, że trafię, a przecież nie mogę być tego pewien. Masz przestać zadawać sobie pytanie o to, czy ci się uda, słyszysz? Masz myśleć, że się uda i tyle.
Lubił tego słuchać; lubił jego przesadnie mentorujący, poważny wyraz twarzy, kiedy próbował coś wytłumaczyć, a nawet to, że tak szybko się denerwował, gdy mu nie wychodziło, jakby to on sam chybił. Oczy Bazza jarzyły się wtedy wyzywającym blaskiem, a wiązanka przekleństw w stronę tego, co właśnie uciekło, odbijała się echem po lesie.
Jugram wyciągnął dłoń ku górze, a jego palec zdawał się przeskakiwać z gwiazdy na gwiazdę, niby wyrysowując kontury, które dostrzegał pośród bezmiernej ulewy oddalonych o nieskończoność iskier.
— Widzisz tam coś, Jugo? To tylko miliony białych kropek na czarnej plamie... — Bazz przekręcił się na bok, odwracając przodem do Haschwaltha, który opuścił dłoń i złapał się za policzki. To niespodziewane pytanie wybiło go ze szczęśliwego zamyślenia; czuł się trochę zawstydzony.
— Nie wiem, czasem wydaje mi się, że mogą być do czegoś podobne, jeśli spojrzy się na nie z odpowiedniej strony... — Poruszył głową, spoglądając na Blacka. Mimo że w czasie ich wspólnego treningu Bazz sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego, teraz wyglądał, jakby zupełnie się nie cieszył. — Jesteś smutny? — zapytał nieśmiało, zastanawiając się, czy przez cały dzisiejszy dzień zrobił mu coś złego lub zawiódł go brakiem znaczących postępów.
— Coś ty! — zaśmiał się, lecz chwilę walczył ze sobą, żeby nie przyznać mu racji. — To dobre dla dziewczyn. To znaczy, nie wiem, ale tak mi się wydaje... — mruknął ze znudzeniem.
Spojrzał w oczy Jugrama. Odbity w jego źrenicach księżyc dygotał jakby bledszy i bledszy. Gdy Haschwalth przekręcił głowę, owionął go charakterystyczny zapach miękkich mlecznych włosów, pomieszanych z igliwiem, w które musiał wejść, gdy biegł poszukać wystrzelonej niecelnie strzały. Czuł to tylko przez moment. Woń rozpłynęła się za chwilę w intensywnym aromacie wyścielającej polanę żubrzej trawy. Dobrze znał to zioło; aromatyzowano nim mocne trunki na zamku, choć Bazza bardziej od trawy interesowały same żubry.
Tak naprawdę był zdenerwowany. Jutro miał poznać swoją narzeczoną z sąsiedniej prowincji, którą wyznaczyli mu rodzice i choć dziś powinien wrócić przed zmrokiem, zupełnie się do tego nie palił. Miał wrażenie, że słowa ojca płyną przez jego ciało z ciężarem i obślizgłością żabiej galarety, choć do ślubu zostało jeszcze pięć lat.
![](https://img.wattpad.com/cover/166568914-288-k171606.jpg)
CZYTASZ
i że... ci nie odpuszczę aż do śmierci | bxb |
FanficŻałośnie wyglądający, drewniany łuk i smutne oczy Jugrama miały w sobie słodką moc. Przy niej miękło nawet serce narwanego wojownika, w którego żyłach płynął jedynie prąd gorącej krwi. Junacki temperament Bazza pozwalał Haschwalthowi uwierzyć w to...