chłσpαk z gαłązką

120 13 21
                                    

Stolica Królestwa Światła, Pałac

       Blada źrenica słońca sunęła po niebie, wznosząc się ponad dachy budynków, a jej blask odbijał się od marmurów, niby budząc ich przygaszoną, uśpioną biel. Jego wysokość stał przy otwartym oknie i mrużył oczy, jakby broniąc się przed ciepłym oddechem promieni, oplatających mu twarz niczym łagodna mgiełka. Rozcieńczone światło kładło się jasnymi liniami na ścianie, a stojący na stole srebrny puchar drwił z Yhwacha szyderczymi, krótkimi odbłyskami.

       To był dzień jak każdy inny: wyblakłe słońce wynurzało się o świcie zza budynków, ciemniało, oznaczając późniejsze popołudnie i wieczór, by wreszcie, rozgrzane do czerwoności, wyczerpane upałem, na powrót ukryć się za dachami i wieżami; by pozwolić Królestwu odpocząć pod kojącym, chłodnym światłem gwiazd.

       Kolumny wojska w ascetycznych, białych mundurach stały na placu przygotowane do przeglądu, a jego wysokości wydawało się, że nawet z tak daleka widzi wygolone karki mężczyzn przyciemnione czerwcowym słońcem, koki i ciasno splątane warkocze kobiet, dłonie synchronicznie sięgające po miecze, by uroczyście wyjąć je z pochew w chwili, gdy Zeidritz przejedzie na koniu wzdłuż szpaleru stojących na baczność nóg.

       Jedynym pompatycznym akcentem umundurowania była broń kuta z duszy syntezowanego srebra. Stroje żołnierzy nie posiadały żadnych elementów dekoracyjnych; ich elegancja wynikała raczej z gustownej, suchej surowości i zimnych odcieni. Jego wysokość również nie nosił ozdób ani nawet korony, ograniczając się do subtelnych i na swój sposób oszczędnych, srebrnych guzików na pagonach z wygrawerowaną trzyramienną gwiazdą.

       Nie potrzebował upiększać własnej postaci ani Królestwa, wznosić ich na piedestał nagromadzeniem błyskotek czy orderów, które zawsze kojarzyły mu się z maluczkimi niemal wykrzykującymi światu własną karłowatą wyjątkowość, poprzez obwieszanie się czymś, co zupełnie nie miało przełożenia na rzeczywistość.

       Cesarstwo, władca i wojsko były wartościami samymi w sobie; wartościami, których nie dało się odmierzyć ani wyrazić za pomocą najpiękniejszych, najbardziej megalomańskich bibelotów, tak uwielbianych przez panów prowincji żyjących wśród napompowanej sztuki mającej rzekomo być znakiem dumy Quincy.

       Nad głowami tłumu chwiało się parę jasnych chorągwi: wiatr okręcał je wokół drzewców, a następnie powoli rozwijał. Wszystko sunęło nieprzerywanie, powoli, prawie monotonnie. Zeidritz minął długą kolumnę, a po placu rozległ się szczęk mieczy wracających do pochew.

       Jego wysokość odwrócił głowę od okna i z założonymi z tyłu rękami zrobił parę kroków po pokoju. Myśli formowały się i przepływały swobodnie, a dochodzący z placu rytmiczny ostry dźwięk broni pozwalał mu odliczać skontrolowane bataliony bez patrzenia. Mimo wszystko rzucił przez okno przelotne spojrzenie. Dziki jeszcze koń Zeidritza jechał pełnym gracji kłusem wzdłuż ostatniej kolumny i dopiero przy końcu poruszył się niespokojnie, powstrzymany natychmiast zdecydowanym, władczym szarpnięciem wodzy przez swojego jeźdźca.

       Mężczyzna cofnął się w głąb pokoju, zawieszając wzrok na jedynej znajdującej się w pałacu ozdobie, której nie potrafili odtworzyć wszyscy właściciele prowincji tak szczycący się tytułami władców, jakby jeden nieistotny detal kładł cień na ich dumie, skutkując zafałszowaniem całego dziedzictwa.

       Widział to malowidło w kilku zamkach zrównanych z ziemią pięć lat temu: nagi chłopak wychodzący z jeziora, dzierżący w dłoni cedrową gałązkę i strzałę, jako symbole siły i potęgi Quincy; ucieleśnienie mitu o nadawaniu mocy, mitu o nim samym i...

i że... ci nie odpuszczę aż do śmierci | bxb |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz