Marihuana '68

371 32 5
                                    

Żeby poczuć falę psychodelii, która ogarnęła San Francisco w drugiej połowie lat 60., należało przyjechać właśnie wtedy, właśnie tam. Kolorowa nirwana hipnotyzująca wszystkich ludzi poniżej 40 roku życia. Wizje rewolucji, wolnej miłości i pokoju. Gorące powietrze lata 68' i ci ludzie. Ludzie, których dobrzy obywatele określiliby pasożytami, wyrzutkami. Jednak mówili tak tylko dlatego, że sami bali się zmian. To było typowe dla ludzi- negacja, negacja wszystkiego co należało zrobić. Ludzie nienawidzili monotonności, ale jednocześnie nie cierpieli, gdy ktoś odstawał za bardzo. Hipisi- dzieci kwiatów żyjący w tym samym mieście co starzy ludzie, ale egzystujący w innej rzeczywistości, gdzieś na płaskowyżu wraz z starożytnymi kulturami, przemieszczającymi się z miejsca na miejsce, jak ptaki. Założę się, że dawało to im poczucie wolności. W sumie zgadzałem się z tym, hipisowski styl życia był najbliższy niezależności, ale żaden człowiek nie mógł być w całości suwerenny... wszyscy byliśmy zniewoleni przez coś co nazywano człowieczeństwem. Jeśli chodzi o narkotyki, były dla nich środkami, dzięki którym mogli powrócić do pierwotnej matki człowieka, której ludzie wyparli się lata temu- matki natury. Jednakże dragi prowadziły ich przez niebezpieczną drogę do nikąd. Większość dzieci kwiatów poddawała się w połowie, nie potrafiąc sprostać wyzwaniom na drodze, a mniejsza część wolała kluczyć do końca życia tymi ścieżkami niż osiągnąć spokój ducha. Substancje były środkiem. Wracając do mojej osobowości... Ja byłem typem podróżnika, osoby, która dusiła się przez zbyt długie oddychanie tym samym powietrzem, lub ślepła przez zbyt długie oglądanie tych samych twarzy. Jednocześnie nie mogłem nazwać siebie człowiekiem- nie wycierpiałem wystarczająco dużo. Dnia 06.05.1968 roku pod wpływem fali ‚pokoju i miłości' dołączyłem się do ruchu dzieci kwiatów. Nigdy jednak nie wyróżniałem się spośród tego tłumu. W swoich psychodelicznych eksperymentach ograniczałem się do zwykłej marihuany zostawiając kwas i cięższe rzeczy moim braciom. Nigdy nie byłem zainteresowanym orgiami, nigdy nie podniecała mnie myśl kolejnej manifestacji. Hipisi mieli być krótkim płomieniem, który zmieni dużo w mentalności społeczeństwa, ale jak wszystko co jest potężne zgaśnie szybko. To była ucieczka od rzeczywistości, a ja miałem szczęście wpaść w samo centrum tej psychodelicznej fali, która porwała mnie ze sobą. Jednakże ludzkie przyjemności nie były moim przyjemnościami. Pozostawałem z boku patrząc na ten fascynujący gatunek, czekając, aż jego przedstawiciele zrzucą kaptury ze swoich głów i pokażą swoje prawdziwe oblicza. I może dlatego, ale tylko może siedziałem obecnie w kalifornijskim lesie patrząc na iskrzący się ogień, który wydawał się niezwykle majestatyczny w nocnym powietrzu. Kontrastował z granatem niczym nowe pokolenie kontrastowało ze starym. Moi bracia byli razem ze mną (odkąd uznali mnie za swego nie miałem ani chwili by być sam). Pewnie nasza podróż przypominała im mistyczny obrzęd Indian, którego szczegóły znali jedynie wtajemniczeni. Tysiące razy tłumaczyłem im, że zostali obarczeni brzemieniem ‚pokolenia XX wieku' i, ze ich powrót do pierwotnej matki człowieka był niemożliwy, ale jak każdy dumny człowiek ogarnięty genialnością swojej idei nie chcieli słuchać. Ruch hipisowski był ruchem wyrzutków, zdecydowanie nie nazwałbym ich chrześcijanami, ale z drugiej strony zarówno oni, jak i wyznawcy dążyli do wspólnego celu... pokoju. Ja jednak wiedziałem (dlatego też nigdy nie powiedziałem, że byłem hipisem ani nigdy nie powiedziałem, że wierzyłem w Boga), że pomimo piękna tych wartości nigdy nie zostaną one osiągnięte. Ludzie za bardzo lubili krew, pławili się w swojej dumie i czcili potęgę. Byli piękni i próżni. Obecnie przyglądałem się moim towarzyszom wyjmującym niezbędny ekwipunek. Temu wszystkiemu towarzyszyła wypełniona euforią cisza, rodzinna atmosfera, czyli coś czego coraz rzadziej można było doświadczyć. Ogarnęła mnie fala podekscytowania, zawsze tak miałem, gdy wiedziałem, że dane mi będzie zobaczyć prawdziwych ludzi. Prawdziwych ludzi w czystej postaci człowieka. Ludzi bez masek. Na trawie wylądował brudny koc, stara gitara pamiętająca za pewne więcej niż ja. Chociaż to nie było sztuką, jak każdy człowiek miałem krótką pamięć. Na ziemi spoczęły także przewodniki. Pokaźna kolekcja przewodników... kwas, marihuana, haszysz, meskalina i pigułki nieznanego pochodzenia. Tworzyły swego rodzaju mozaikę, miszmasz kolorów w ciemności, niczym jedyne światło w zamroczonym świecie. Po chwili noc rozświetlił potężny płomień z ogniska rzucając ciepły blask na wszystkie niesamowite twarze, długie włosy, kolorowe ubrania i frędzle.
-Bierzcie co chcecie, wszystko jest dla was!- krzyknął najwyższy z zebranych. Był moim najstarszym przyjaciele i równocześnie tym, który próbował namówić mnie na spróbowanie LSD, jednak ja trwałem przy lżejszych środkach. Wśród naszych wołaliśmy na niego- Vol, ale nie znałem jego prawdziwego imienia. Przy każdej okazji próbował wciągnąć mnie w najbardziej psychodeliczne korytarze, jednak ja preferowałem zachować świadomość (przynajmniej po części) dla obserwacji ludzi. Teatru cieni i części ciała plączących się ze sobą, mieszających razem i ogarniętych surrealistycznymi wizjami przypominającymi kubistyczne arcydzieła Picassa. Przy takich okazjach ludzie nie mieli siły udawać. Mówili, bełkotali czyste myśli. Nikt nie zastanawiał się nad tą chwilą ani sekundy dłużej. Dłonie ozdobione kolorowymi pierścieniami sięgnęły po substancje. Każdy wybierał co chciał i w jakiejkolwiek ilości. Ja sam ograniczyłem się do 1- gramowego jointa, którego zapaliłem i zza chmury dymu przyglądałem się reszcie. Ten moment, w którym wkraczali na ścieżkę nastąpił po 30 minutach (w niektórych przypadkach nawet po 2 godzinach). Rozszerzone bądź zwężone źrenice patrzyły z przerażeniem, albo z zachwytem na drzewa otoczone kocem nocy. Zaśmiałem się niekontrolowanie, drzewa były takie dziwne. Teraz ich obecność wydawała mi się bardzo silna... czułem się otoczony przez te ogromne rośliny. Czym ja byłem w porównaniu do tego giganta? Człowiekiem. Byłem tylko człowiekiem. Te myśli wydały mi się zaskakująco zabawne. Zwinąłem się w pół przyglądając się śmiesznie skaczącym iskrą ogniska. Czerwone-żółte serpenty próbowały uciec z serca paleniska i zmieszać się z powietrzem, ale jednak zostawały razem, tak jakby bały się tego co nastąpi, gdy się rozdzielą. Iskry ogniska przypominały mi ludzi- jedyne co ich łączyło to strach. Moją twarz ponownie wykrzywił uśmiech, a pulsujący krajobraz rozmazał się nieco. 'Smok w butelce, smok w butelce. Lampa, oregano, solniczka, uczucie, kula, szkło. Szkło rozbiło się o solniczkę. Solniczka miała uczucia, oregano się rozsypało, a wszystko spalił smok'- myślałem. Fantastycznie by było gdyby taki smok istniał naprawdę. Zaszczebiotałem kolejny raz przyglądając się kolorom tańczącym na nocnym niebie. Faktycznie przypominały trochę smoka. Może smoki były prawdziwe, ale my nie mogliśmy ich dostrzec, bo zawsze byliśmy zbyt zajęci ziemskimi sprawami? Purpura, czerwień, żółć, blask. Smok spalił solniczkę. Tragedia. Niczym w teatrze. Smok spalił solniczkę. Sól nie ma domu. Sól nie ma domu. Nie mam domu. Jestem solą. Smok. Smoki odebrały mi wszystko. Chciałem rzucić jakimś patykiem w niebo, aby rozbić smoka, który wił się tam w przestworzach. Byłem pewny, że ta fantastyczna bestia była ze szkła. Szkło. Szkło. Szkło. Przyjrzałem się twarzą otaczającym ognisko, ale jedyne co dostrzegłem to karykatury ludzi. Rozciągnięte twarze, szerokie uśmiechy, za duże oczy. Zaśmiałem się. Szkło, purpura.
-Otaczają nas!- wrzeszczał jeden z braci patrząc na drzewa.
-Są wszędzie! Próbują mnie wciągnąć. Chcą mnie wciągnąć!- płakał. W tym momencie moje zmysły wyostrzyły się nieco. Miałem patrzeć na ludzi, a nie na smoki. Trudno było patrzeć na ludzi nie będąc człowiekiem.

Droga do nikądOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz