Meskalina '70

122 18 0
                                    

Jeśli społeczeństwo jest chore, nie ma szans na zdrową jednostkę. Każdy z nas jest psychopatą, w mniejszym lub w większym stopniu i każdy z nas manifestuje to w inny sposób. Dzieci kwiatów prezentowały swoją nienormalność poprzez głoszenie nieosiągalnych marzeń o pokoju i miłości. Ja, ja manifestowałem swoją psychozę siedząc cicho. Kolorowe lata '60 dobiegły końca. Rozpoczęła się nowa era, nadal zamalowana barwami hipisów, ale już bardziej wyblakłymi. To było jak patrzenie na starą ścianę, która wymaga odmalowania. Można było tylko odliczać sekundy do momentu, kiedy ktoś się nad nią zlituje i przyniesie coś do jej odnowienia. Niczym ze starego drzewa opadają liście, gdy przychodzi zima, tak teraz subkultura dzieci kwiatów zaczęła wymierać. Zostawiła ogołocone gałęzie, które czekały na nowe liście- nową falę. Czy czułem się z tym źle? Nie wiem. Nie ukrywam, w moim sercu obecna była pustka. Nie byłem jednak pewny, czy owa pustka znajdowała się tam od zawsze i dopiero teraz ją odczułem, czy była ona czymś świeżym. Nie wykluczałem też opcji, że było to ponowne otwarcie starej rany. Z powodu początku roku 1970 i nudy wraz z moim braćmi przenieśliśmy się do Los Angeles. Miasto, które swoją pustotą i tandetnością przypominało Las Vegas. Było komercyjne i przepełnione odpadki lat '60 niczym San Francisco i tak samo jak one zalane narkotykami. Jednak L.A miało ponadto coś, co odróżniało je od pozostałych psychotropowych stolic. Ten kalifornijski kawał ziemi charakteryzował się jedyną w swoim rodzaju mrocznością. Mrok panował tam, pomimo prażącego słońca i plaż. Mrok, który spowijał ulice, jednocześnie umożliwiając narodziny prawdziwych potworów. Tak, L.A było idealne dla potworów. Ciemność skryta pod słonecznym światłem. Prawdziwe monstra szukają właśnie takich miejsc. Skąd ja to wiem? Nie musiałem długo czekać, by jednego spotkać. Nauczyłem się wtedy, że bestie są najbardziej ‚ludzkie' ze wszystkich ludzi. Pierwszego dnia, po przyjeździe do miasta aniołów postanowiłem przejść się po ulicach, aby popatrzeć trochę na ludzi i zrozumieć, czym różnili się od tych z San Francisco. Szczelnie okryty płaszczem (pomimo faktu, iż wieczór był ciepły) przemierzałem nieznane mi ścieżki. Od razu można było poczuć ten sławny mrok. Śmierdziało nim na kilometry od godziny 22.00 do świtu. Wiedziałem, że muszę być ostrożny, bo w ciemnościach kryją się drapieżniki. Ludzie byli najgorszymi ze wszystkich drapieżców- bezwzględni i wszystkożerni. Przykład dla każdej innej rasy. Jeden z takich niebezpiecznym osobników czaił się na mnie i obserwował bacznym spojrzeniem wprawionego łowcy spowite ciemnością ulice. Czułem jego wzrok na sobie. Niczym przestraszona owca, którą z gęstwiny śledzi wilk. Świadoma tego, że śmierć nadejdzie wciągu kilku sekund i nie można nic z tym zrobić.  Poczułem jak łapsko tego potwora opada mi na okryte płaszczem ramię. W tym momencie moje serce biło tak szybko, że zastanawiałem się jakim cudem jeszcze żyję. Drapieżnik miał mnie w swoich szponach. Jego ręka zacisnęła mi się na ramieniu, a ja zatrzymałem swój pochód, równocześnie dając mojemu oprawcy sygnał, że nie będę stawiał oporu. Schowałem dłonie głębiej w kieszeń, a głowę spuściłem nisko.
-Przyjacielu?- każda bestia rozpoczyna rozmowę tak samo.
-Śpieszę się- odpowiedziałem. Moja próba samoobrony wynikała jedynie z instynktu. Był to odruch. Wiedziałem, że nie mam po co uciekać. Dlatego też te słowa zabrzmiały tak żałośnie i słabo.
-Nie powinieneś. Co sprowadziło cię tutaj, hipisie? To niebezpieczna okolica. Jesteśmy w Los Angeles- nadal stałem tyłem do mojego rozmówcy. Słyszałem jednak jego wewnętrzny śmiech, gdy wypowiadał te słowa. ‚Jesteśmy w Los Angeles'- a więc tak witają cię w piekle.
-Skoro już tutaj zbłądziłeś- tak brzmi oblizywanie się wilka przed kolacją.
-Moglibyśmy przygotować ci miłe powitanie. Mam coś idealnego na taką okazję- Odwróciłem się w stronę mojego ‚przyjaciela'. Każdy wie, że osoby, które najmniej przypominają potwory, najczęściej nimi są. Człowiek, który stał przede mną był dosyć przystojnym mężczyzną. Miał na oko dwadzieścia parę lat, przydługie blond włosy i stalowo-szare oczy. Jednak to co zdradzało jego naturę, to uśmiech. Uśmiech, który przypominał wyraz pyska wilka przed rzuceniem się na owcę. Pokazał mi torebkę wypełnioną białym proszkiem, która na pare sekund zawisła przed moimi oczami, po czym została dyskretnie schowana do kieszeni jego spodni. Nie byłem pewien co było w pakunku, ale jako przerażona owca nie miałem także szans na obronienie się prze tym potworem. Ponadto znajdowałem się na jego terenie, on znał każdy ślepy zaułek, każdy tutejszy skwer. Pozostała mi tylko jedna opcja:
-Powitanie?- powtórzyłem jego słowa.
-Owszem, chodź ze mną- nie wszyscy drapieżnicy byli cierpliwi. Mój rozmówca złapał mnie za rękę i pognaliśmy przez ulice L.A. Minęliśmy tony zakrętów i alejek. Przed moimi oczami migotały różne twarze, gdy szybkim krokiem przemierzaliśmy Sunset Strip, a później mniej znane i węższe ścieżki. Każda minuta sprawiała, że moje serce biło coraz szybciej i szybciej. To nie było San Francisco roku '66, tu nie rządziły dzieci kwiatów. Dotarliśmy do dzielnicy wypełnionej walącymi się budynkami, każdy z nich miał jakąś historię, która na zawsze pozostanie zaklęta w obdrapanych murach. W końcu zatrzymaliśmy się przy jednym z wielu takich kup cegieł. Mój oprawca uśmiechnął się do mnie i nadal nie podając swojego imienia zaprowadził do wnętrza zdemolowanego budynku. Od razu rozpoznałem to miejsce- skrytkę, w której chowali się najbardziej zagubieni spośród wszystkich zagubionych. Lądowali tu czasem moi bracia, czasem weterani wojenni, czasem ludzie, którzy nigdy nie mieli tu być, a czasem ci, których przeznaczeniem było spanie pośród tych cegieł.  Tor przeszkód ułożony ze strzykawek prowadził do środka pomieszczenia, gdzie znajdował się stolik i dwa krzesła. Kiedy nieznajomy zauważył moje przerażone spojrzenie zaśmiał się głośno:
-Nie, nie, nie. Pierwszego dnia w Los Angeles potraktuję cię delikatnie. Mam meskalinę- wytłumaczył mój oprawca, ponownie wyjmując z kieszeni zapakowany proszek. Meskalina. Widocznie to ten typ, który uwielbia rozrywać na strzępy. Nie powiem, żeby w jakikolwiek sposób sprawiło to, że poczułem się lepiej, ale przynajmniej, z tymi narkotykami miałem już kontakt. Meskali. Uf. Meskalina, nie heroina. Meskalina, uf. To tylko meskalina. Brałeś LSD. Tak, ale nie z potworem. Wziąłem głęboki oddech i pozwoliłem, aby gra się rozpoczęła. Obaj zażyliśmy proszek i czekaliśmy na efekty. Minuty mijały. Meskalina miała to do siebie, że uwielbiała się spóźniać. Atmosfera w pomieszczeniu była bardzo nietypowa. Ciężka i lekko przerażająca, jakbyśmy byli dwoma zbrodniarzami czekającymi na wykonanie wyroku śmierci. Obaj kryminaliści skazani na to samo, jednak za dwie zupełnie inne zbrodnie. Moje serce zwolniło swój niewyobrażalnie szybki bieg. Teraz kontrolowałem każdy swój wdech i wydech, aby nie dawać bestii siedzącej na przeciwko żadnych niepotrzebnych sygnałów. To było niczym bitwa na wzrok. Kto pierwszy mrugnie.
-Dziecko kwitów... dziwne, że o tej godzinie chodzisz po takich zakątkach Los Angeles- zagaił mój towarzysz. Wiedziałem, że to wszystko jest jedynie częścią gry. Ani na sekundę nie uciekłem wzrokiem w bok, nadal wpatrywałem się w oczy wilka.
-To niebezpieczne miejsce, po za tym, czy wy hipisie nie wolicie skakać po drzewach?- rozmówca rozparł się wygodnie na krześle i uśmiechnął się do mnie. Znałem ten wyraz twarzy.
-Wolimy skakać po drzewach? Może i tak, ale czasem życie nie pozwalam nam wybrać tego, czego chcemy. Musimy zadowolić się wtedy tym co jest.- odpowiedziałem. Nikt nie odzywał się przez następną godzinę. Potem meskalina zaczęła działać. To nie było to samo, co LSD. Przede wszystkim ten trip zdecydowanie nie ściągnął mnie w dół. Na początku zobaczyłem wszystkie wypukłości i nierówności drewnianego stołu. Były tak subtelne i delikatne, że przypominały dzieło sztuki. Ten stół, tak zwykły wydał się tak piękny. Czemu ludzie nie mogli dostrzec piękna stołu? Jego mocnej i dumnej egzystencji? Nie mogli poczuć głębi tego z pozoru zwykłego kawałka drewna? Stół. Tak piękny. Tak ważny. Stół. Wszystkie jego niedoskonałości składały się na całość, która była perfekcją. Perfekcja. Stół. Jakże piękny stół. Chyba świecił. Tak, ten stół był tak piękny, że zaczął błyszczeć. Mógłbym patrzeć się na niego godzinami. Siedzieć w ciemnym pokoju z tym stołem i przyglądać się jego aurze. Jego poświacie. Ktoś tu był oprócz mnie i tego stołu? Nie, już nie było bestii. Już nie było ludzi. Byłem tylko ja- mizerna postać i ten wspaniały stół. Nic nie mogło dorównać jego genialności. Czemu poeci nie pisali nigdy o tym stole? Czemu nikt go jeszcze nie namalował? Stół. Chciałbym patrzeć na tą rzecz już zawsze. Powoli wziąłem głęboki oddech. Powietrze prześlizgiwało się przeze mnie jak jakiś insekt. Intruz. Powietrze- intruz w moim organizmie. Musiałem się go pozbyć. Zamknąłem oczy... zamknąłem oczy. Co z tego, że zamknąłem oczy? Nadal widziałem obrazy. Kły wilka. O nie. To on. Wilk, który gotowy był do ataku. Moje życie nie było tu jednak ważne. Przecież wraz ze mną w tym pomieszczeniu był przepiękny stół. Musiałem uratować ten kawałek drewna przed szponami wilka. Zerwałem się ze swojego miejsca i podeszłem do owego mebla, wywracając przy tym krzesło. Przytuliłem się do nogi stołu nadal obserwując wizje tańczące mi przed ZAMKNIĘTYMI oczami. Wilki czyhające w lasach. Szczerzące kły i pokazujące pazury. Musiałem uciekać. Zanim mnie dopadną. Zanim mnie dopadną.

Droga do nikądOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz