Rozdział I

3.7K 183 31
                                    


I chociaż na pierwszy rzut oka oczy Feliksa były złamane, tak jak złamane były jego kości, gdzieś w głębi źrenic, gdzie Ludwig przywykł nie patrzeć, tkwiły gniew, szaleństwo i żądza zemsty.

Niemiec unikał tego spojrzenia, wiedząc, że jest jak okrutna choroba; coraz więcej takich jak oni, przedstawicieli ich przeklętego gatunku, miało podobne oczy. Byli jak zagłodzone psy, przywiązane powrozami do chwiejącego się muru. Wiedział już, że liny niedługo puszczą, mur upadnie, a szalone z bólu, zdziczałe wojną bestie rzucą się na niego, by rozszarpać go na czworo.

Tak jak on bezlitośnie rozszarpywał ich watahy i legowiska, naiwnie myśląc, że raz schwytane bestie pozostaną pokorne na zawsze, a zbudowany wspaniały mur Rzeszy przetrwa wszystko.

I po raz kolejny człowiek nie docenił zwierzęcia.

Gdy odwrócił się, by odmaszerować i zająć myśli czymś innym, wyczuł za sobą gwałtowny ruch. Ludwig nie zdążył się obrócić, nim wychudłe ramiona owinęły się wokół jego szyi. Szarpnął się, próbując zrzucić z pleców napastnika, nim ten go poddusi. I mimo że w końcu był znacznie silniejszy od Feliksa, w tego wstąpiła jakaś dziwna, demoniczna siła. Palce wbiły mu się w krtań, kalecząc skórę paznokciami, zęby...

Ach. Przeklęte, ohydne zwierzę. Po krótkiej szarpaninie Ludwigowi w końcu udało się pozbyć Feliksa. Lekko chwiejnym krokiem, czując, jak strużki krwi spływają mu po jabłku Adama i po małżowinie usznej – co za popieprzona sytuacja – cofnął się i wyszarpał pistolet z kabury.

– Zdziczałeś do reszty – warknął Ludwig, patrząc w oczy, w których teraz błyszczała tylko nienawiść. Jasne włosy Feliksa, brudne i potargane, opadały mu na posiniaczoną twarz. Niemcy celował prosto między oczy.

– I czyja to wina? – Ochrypły głos Feliksa zabarwił się szyderstwem. Wyprostował się z trudem i przez moment Ludwig widział w nim tego dumnego człowieka, którym kiedyś był, a nie sponiewieraną, doprowadzoną do strasznego stanu istotę, która tylko trochę przypominała ludzką.

Ludwig wiedział, co zrobiono Feliksowi tutaj, w podziemiach. Wiedział też, że po czymś takim żaden śmiertelny nie przeżyłby dwóch dni, tymczasem tajemnica stojąca za istnieniem personifikacji nie pozwalała Polsce umrzeć. To rozpalało coraz większy gniew strażników, a gehenna trwała tygodniami, każdego dnia coraz gorsza i okrutniejsza, aż nawet Ludwig przestał przychodzić na przesłuchania ciągnące się od świtu do zmierzchu.

I szczerze mówiąc, coraz bardziej stawał się niespokojny w obecności tych strażników. Nosili te same mundury co on, ale ich szlachetne, błękitne oczy, tak podobne do jego własnych, jaśniały coraz większym okrucieństwem.

Patrząc na stojącego przed nim Polaka, próbującego za wszelką cenę utrzymać się na nogach i wciąż patrzącego wyzywająco przed siebie, pomyślał nagle, że wyhodował sobie własne bestie.

Powstrzymał się przed cofnięciem o jeszcze jeden krok, wiedząc, że Feliks odebrałby to jako oznakę słabości, a przecież tego Ludwiga nauczono nie okazywać za wszelką cenę. Powiódł oceniającym wzrokiem po łachmanach, w jakie zamienił się polski mundur po wielu tygodniach udręki. Gdzieniegdzie przez dziury prześwitywało poranione i pokryte krwiakami ciało.

– Ty mnie takim uczyniłeś – zakpił Feliks. – Miej jaja i strzel, hitlersynie.

Ludwig nie dał się sprowokować. Wiedział, że, owszem, dookoła rozbryzgałyby się krew i żółć, gdyby trafił dokładnie między te dwa zielone ogniska nienawiści, ale jedynie zmarnowałby kulę; nie jeden raz w życiu oberwał i wiedział, jak niezwykłą zdolność do regeneracji miały ich ciała. Rana postrzałowa, nawet w czaszce, w końcu zrosłaby się i zniknęła. Feliks chciał go podpuścić i utratę kontroli przez Niemca uznałby za swój triumf.

[aph] Paragraf 175Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz