Rozdział XX

1K 94 36
                                    


Nad jego miastem, obróconym w popiół, kurz i gruz, obleczonym w poczerniały całun utkany ze zgliszcz domów, tańczyły myśliwce. Zwrotne, wiedzione czujnym okiem i zręcznymi dłońmi zaciśniętymi na sterach, przecinały pochmurne niebo jak ogromne drapieżne ptaki, mknąc wśród wiatru w jednym, prostym zadaniu; zestrzel wroga, nim on zestrzeli ciebie.

Obserwował szybką, nadziemną walkę obu mocarstw, które kilka lat temu sprzymierzyły się, by powtórnie rozerwać jego kraj na strzępy, a teraz walczyły, z nim gdzieś pośrodku pola bitwy, zbyt słabym, by mieć jakikolwiek wpływ na ich wojnę.

Za plecami miał drewnianą ścianę poddasza, pod sobą zakurzoną podłogę, a ponad głową fragment poszycia dachu i niebo. Niebo, na które Rzesza i Rosja wysłały swoje samoloty, a on obserwował ich potyczkę, po raz pierwszy od wielu dni nie bojąc się wspiąć tak wysoko, bo chociaż raz na warszawskim niebie nie było bombowców.

Przypadkiem odnalazł to miejsce, niewielkie pomieszczenie na poddaszu, pozbawione połowy dachu i jednej ściany. Połowa pokoju sprawiała jeszcze wrażenie urokliwego zakątka – zachował się dywan, komódka i fotografie młodego małżeństwa na ścianach – ale druga połowa obróciła się w nicość; ze ściany wystawały rury i kable, a klepki podłogi nagle rozchodziły się w ogromną dziurę, przez którą można było zobaczyć opustoszałe mieszkanie piętro niżej.

W głowie miał chaos; potrzebował chwili samotności, dlatego opuścił kolejny oddział, z którym tym razem szedł w bój, wiedząc, że za kilka dni i z nimi straci kontakt. W czasie powstania rzadko widywał ludzi po raz drugi; zbyt wielu ich ginęło, a jeśli pytał o losy znajomych, inni kręcili głowami ze smutkiem albo wzruszali ramionami w niewiedzy.

Nie miał pojęcia, co stało się z kapelanem, sanitariuszką czy młodym litwakiem; nie wiedział, czy w ogóle jeszcze żyli, czy może już życia odebrał im wróg, spadająca bomba, głód czy skrajne wycieńczenie. Ciekaw był losu Volksdeutscha, który przechował u siebie młodych Borkowskich, tego, co dzieje się z tymi dziećmi na podwarszawskiej wsi... Ba, interesował go los chłopca z Wolfsschanze, ciągle zastanawiał się, czy zamach uczynił go półsierotą... Westchnął ciężko. Dzieci.

Walki w Śródmieściu trwały, dowództwo pertraktowało z Niemcami, grając na zwłokę, a Rosja właśnie wkroczyła na Pragę i to ostatnie napawało Feliksa Łukasiewicza sporym niepokojem.

Skaryszewska była na Pradze.

Gdy kilkanaście dni wcześniej wybrał to miejsce, wydawało mu się dość bezpieczne – z dala od walk, na niemieckim terenie. Nie spodziewał się już żadnego ruchu ze strony Armii Czerwonej, pogodzony z beznadziejną sytuacją i gdy już był pewny, że wiadomość na pewno zostanie odszyfrowana...

– Zaryzykujecie? – rzucił cicho w przestrzeń, patrząc jak jeden myśliwiec goni drugiego; z tej odległości nie był w stanie rozpoznać, który z nich był niemiecki, były jedynie ciemnymi punktami na tle szarości chmur.

Wątpił, że ma czas na wybór nowego miejsca spotkania i przekazania informacji w ten sam sposób, co do tej pory. Czas płynął nieubłaganie; już dziesiąty dzień września, czterdziesty pierwszy dzień koszmaru.

Pieprzony egoista z ciebie, Łukasiewicz, powtórzył sobie po raz kolejny, ale wiedział, że jeśli nie ujrzy swojej stałej, swojej północy, nie będzie już w stanie odnaleźć się w świecie, który zwariował. Przeszukał kieszenie drżącymi dłońmi, ale nie znalazł ani odrobiny tytoniu.

Oni też nie mają na to czasu, pomyślał. Rok się kończy, to będzie ostatni rok Niemców w Warszawie. Miał nadzieję, że bracia zdają sobie z tego sprawę...

[aph] Paragraf 175Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz