Rozdział XXV

1.5K 91 106
                                    

A/N: Zapraszam na ostatni rozdział.

Wieczorami zazwyczaj było cicho; milkły szybkie, marszowe kroki, a w gabinecie nie wydawano już rozkazów. Jedni oficerowie wracali do kwater poza Ożarowem, a inni zaszywali się w swoich pokojach na miejscu, by odpocząć po całym dniu rozmów i narad.

Po kolacji cichła jadalnia, a rozmowy, spokojniejsze i bardziej prywatne, przenosiły się do sypialni albo do przestronnego salonu, gdzie zadowolony z otrzymanych od samego najwyższego wodza pochwał generał częstował hojnie winem. Nawet stąd, z piętra, jego uszy wychwytywały słabo słyszalny brzdęk kieliszków podczas kolejnych toastów. Sztab świętował od kilku dni; oni również raz czy dwa spędzili wieczór z oficerami, ale nie pozwalali sobie na utratę czujności, ledwie mocząc usta w alkoholu.

Za oknem park tonął w złocie; oparłszy się o parapet, przyglądał się koronom drzew. Część listowia zdążyła już opaść; pokrywała alejki parku niczym drogocenny dywan, który z każdym dniem października stawał się coraz grubszy.

Żaden z żołnierzy nie zaprzątał sobie głowy dbaniem o tereny zielone, nikt też nie wydał takowego rozkazu – ale tym razem wyszło to parkowi na dobre. Warstwa kruszcu pokryła wszystko – opadła na zaniedbane alejki, osnuła sobą nieprzystrzyżone krzewy, ubrała drzewa w piękną barwę...

Tylko na moment, pomyślał. Zaraz gałęzie będą już puste, czarne i nagie, a kobierzec, który teraz tak ślicznie wygląda, zacznie gnić.

Tak samo jak to państwo.

– Pozłacane gówno – mruknął do siebie. – Jak te liście. W którym momencie... W którym momencie to zaczęło iść tak bardzo nie tak?

Złota polska jesień... Uniósł oczy i przyjrzał się parkowi, uznając, że ta pora roku miała swój urok. Nic dziwnego, że Polen tak lubił ten krajobraz; ulotny, nietrwały, w dziwny sposób kruchy, tak odmienny od stałości nieskończonych jezior, odwiecznych i niezmiennych, a jednak równie piękny. Wrażliwiec, prychnął.

Zobaczymy, Polen. Jeszcze parę miesięcy, nie zdążą nas dopaść przed zimą. Zobaczymy, co z nami zrobią, jak zwycięzcy pokroją mapę, czy... czy wydarzą się rzeczy, których się boję.

Chłodny powiew nieprzyjemnie muskał jego odsłonięte ramiona; jeszcze chwilę znosił tę niedogodność, czekając, aż wiatr wygoni z łazienki zaduch i nieprzyjemny zapach wilgoci.

Mogłem na to wpaść chwilę wcześniej, pomyślał jeszcze, zerkając na żeliwną wannę wypełnioną gorącą wodą. Rozsądny człowiek najpierw wywietrzyłby łazienkę, a potem się rozebrał.

Uśmiechnął się pod nosem. Od pewnego czasu rozsądek niekoniecznie szedł z nim ramię w ramię; rozsądny człowiek zdecydowanie bardziej pilnowałby swoich tajemnic... i nie wplątywał się w ten dziwaczny związek.

Zerknął w lustro; po sińcach, których się nabawił w Szwajcarii na własne życzenie, dawno już zniknął ślad. Jakoś udało mu się ukryć ślady przed Ludwigiem...

Skończyły się tajemnice, stwierdził stanowczo i zamknął okno, uznając, że znalazł kompromis między świeżym powietrzem a temperaturą w środku. Zbliżył się do lustra i przeczesał włosy palcami, z zadowoleniem odkrywając, że farby już prawie na nich nie ma.

No w końcu. Jeszcze parę dni i może w końcu będzie wyglądał normalnie... Nie miał zamiaru ukrywać w taki sposób swojej tożsamości już ani razu – z powrotem do zwykłego wyglądu było zdecydowanie zbyt dużo roboty. Nierzucanie się w oczy przez kilka dni nie było warte tygodni spędzonych na ciągłym myciu głowy, by czerń łaskawie się zmyła.

[aph] Paragraf 175Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz