ROZDZIAŁ I

456 30 4
                                    

Nie wiedział, co go obudziło, i niezależnie od tego, ile razy przeżywał na nowo ten poranek, niezależnie od tego, gdzie gonił go ten koszmar, nigdy się nie dowiedział.

Latem powietrze stawało się wilgotne i lepkie, pachnące świeżo skoszoną trawą i śmierdzące potem. Wprawdzie szumiący na komodzie wiatrak je mieszał, ale i tak miał wrażenie, że śpi w kłębkach pary, unoszących się znad garnka.

Był jednak przyzwyczajony do leżenia na wilgotnej pościeli, z uchylonymi oknami na nieustający gruchot miejskich gołębi- i nikłej nadziei na to, że choćby niewielki zefir poruszy tę duchotę.

To nie upał go obudził ani delikatny szum ulicy z oddali. Paliczki smyrnęły rozmemłaną poduszkę obok, czując jeszcze ciepłe wgniecenie. Ocknął się natychmiast.

Raptem usiadł na łóżku, rozgoryczony. Spojrzał ślepo na zamknięte drzwi, jednakże żadnego szmeru zza nich. Nic oprócz monotonnych gruchotań, szumu aut i pomrukiwania wentylatora. Dochodziły do niego tak dobrze znane dźwięki lata w mieście oraz własny głos utkwiony w myślach - nic, co mogłoby spowodować ten dziwny ścisk w gardle.

Teraz, przebudzony, poczuł ten upał, otaczający go niczym namoczona w gorącej wodzie gaza, otulająca każdy centymetr przepoconego ciała. Zapragnął by się obudzić wcześniej, tak by mógł wymknąć się z willi, gdy wszyscy śpią, i schłodzić kosmate myśli w barze niedaleko.

Jęknął mimowolnie, rozprostowując kości - upojna noc po tylu latach była ukojeniem dla roztargnionej duszy. Snop światła przedarł się przez zasłony, ukazując brzydotę ongiś pięknego pokoju. Promienie krzywo padały na drewnianą podłogę, która lepiła się od cieczy o intensywnej woni. Obraz leżał jak szmata w kącie, a dywan schował się pod gargantuiczną komodą w stylu ludwikowskim. Nawet nie lśniła bielą jak zazwyczaj, po prostu drewno jak drewno. Zadygotał dziwnie. Uważał, że to niewiarygodne, by mogła się dokonać taka wielka zmiana, która jednak była faktem. Pucowana przez służki komoda ze złotymi elementami straciła w mgnieniu oka swój naturalny blask. Przemokła brzydko. Była brzydsza.

Zmęczony wzrok skierował ku górze. Nagle Adam ujrzał siebie, w ubrudzonym lustrze ciągnącym się przez pół ściany. Wstał w szoku, a nogi jak galarety. Rozmoczone owłosienie na klacie, już delikatnie posiwiałe, wiło się dziko na boki, zaś włosy oklapły na uszy. Patrzył w siebie. Niedługo policzki się zapadną albo obwisną. Żółtawe kurze łapki pojawią się koło zmatowiałych oczu, czyniąc je odpychającymi. Wargi rozdziawią się lub popękają, durne lub odrażające jak usta starych ludzi. Włosy już traciły swój połysk. Będzie pomarszczona szyja, której już nawet broda nie ukryje, i niebiesko pożyłkowane dłonie. Przypomniał sobie co mu się śniło. I jaką okropnością było! Złapał panicznie ramy zwierciadła, potrząsnął dziko. Nie, to niemożliwe! Ślina skapnęła mu na pierś, potrząsnął ponownie, chciał wyrwać przez chwilę.

— Adaś? —wydusił zza drzwi Julek. — Słyszałem łomot...

— Daj mi chwilę na odzianie się. — odburknął. Czekał tak chwilę w bezruchu, wysłuchując oddalających się kroków. Niemała chwila minęła i z sapnięciem odsunął się od lustra.

Adam Mickiewicz zmarszczył brwi i odwrócił głowę. Nie od odbicia ale od miejsca, z którego usłyszał zmartwiony głos. Nie mógł nic poradzić, że podobał mu się wyszczuplony, pełen wdzięku młody mężczyzna. Bardzo interesowała go ta romantyczna twarz z alabastrową cerą i znużoną miną. W jego wysokim, rześkim głosie było coś absolutnie fantastycznego. Nawet jego chłodne, białe, kwiatom podobne ręce miały w sobie jakiś osobliwy czar.

Wystarczy.

Gwałtem ubrał bokserki, wziął z sofy wielką purpurowo-złotą narzutę i otoczył nią niczym kocem. Trzymając ją w dłoniach, spojrzał jeszcze raz w lustro. Łukowatym ruchem nadgarstka poprawił spadający kosmyk tłustych włosów, po czym niepewnym krokiem podszedł do drzwi.


Sassy WieszczeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz