Duszne powietrze nie było częścią porannych przygotowań do śniadania. Zapach smażonej cebulki nie był aż tak kojący jak przed chwilą. Otworzywszy leniwie ślepia, Juliusz zauważył dym. Tuż przed nim. Żarzył się i iskrzył, buchał płomieniami; strach objął trzewia młodzieńca, dłoń wcisnęła się w prestiżowe koszulki kapeli. Chciał już krzyczeć, wyciągnąć wszystkie dźwięki spod swego jęzora, ryknąć na potencjalne niebezpieczeństwo. Jednak nie zrobił nic. Retrospekcje ze snu, podczas którego był Adamem Mickiewiczem, gitarzystą zespołu, za bardzo w niego wsiąknęły. Wszystkie strachy wyszły z niego, zamieniły się w ciecze i oblały jego ciało. Sny były przedstawieniem jego myśli, tak klarownym przedstawieniem jego myśli, że aż go sparaliżowano. Czy... tak naprawdę gitarzysta mu nie przeszkadzał? Serce podbiło do gardła. Pomimo ognia tuż przed nim, strugi potu spływającej po czole, nie mógł się wziąć w garść. Pod żadnym pozorem.
Jazgot wydobył się zza wielkiego regału, plakaty zadrżały w przerażeniu, dym trysnął w górę niczym gejzer, młody głos zamienił się w pisk, a treść ostrzegawczego krzyku była prosta:
— RODZĘ!
Słowacki stoczył się z kupy świeżo zapakowanych T-shirtów, ból przeszył jego starte kolano. Pot oblał jego całe cielsko. Musiał się ruszyć, lecz ciało odmawiało współpracy. Świat kręcił się w dwie strony, nic nie mogło się zastopować. Złapał się jednej ze zwisających lin, podciągnął się z jękiem, po czym rozejrzał się po ciemnym, palącym się pomieszczeniu.
Muzyk rozsznurował koszulę, odkleił mokrą naklejkę od karku. W tej jamie było cieplej, niżby się kiedykolwiek spodziewał. W powietrzu wisiał ciężki posmak zgnilizny, a woda spływająca po ścianach już dawno umarła.
Nie był Adamem Mickiewiczem. Adam Mickiewicz, wieszcz narodowy, nawet by palcem nie kiwnął. Wstyd i hańba Polski. Odkaszlnął raptem, powietrza prawie brak, płuca wychodzą z klatki piersiowej. Jednak szedł, powoli, przed siebie, przy ścianie. Za regał.
Był tuż przy nim. Widział skuloną sylwetkę. Wśród tych wszystkich kłębów szarości trudno było dostrzec kto to jest. Był jednak pewien jednego. Nie chciał w tej sytuacji zwariować, nie w taki sposób. Oparłszy się o ścianę, przeciągnąwszy się od punktu A do punktu B, pochylił łeb lekko i spojrzał tuż pod siebie. Oczy Juliusza wybałuszyły się. Artysta potarł dłonią czoło, parsknął, a następnie odetchnął wszystkim, czym mógł. Płomień tlił się na porozrzucanych figurkach, zapach topiącego się plastiku drapał po nosie, mieszając się ze smrodem posiekanej, podsmażanej cebulki prosto z patelni. Widok był okropniejszy niż sypialnia Adama we śnie.
— Cyprianie, czemu jesz z podłogi?
— Ja... ja rodzę. — Wybełkotał zapłakany szesnastolatek.
Nagle telefon w tylnej kieszeni "rodziciela" zadzwonił. Wyciszony, wibrował w tej kieszeni i lśnił bladym światłem. Niechętnie wyciągnął dłoń, lecz młodzieniec kontynuował swe wywody:
— Już raz rodziłem... ale nie tak intensywnie... to chyba jakiś gigant, do cholery! Jestem samotną matką, mąż mi umarł i... boże... to było tak jasne. Jasna moc z niebios runęła wprost na męża, moje kochanie...
— Cichutko... — mruknął Juliusz, wyciągając niezręcznie telefon. — Już jest wszystko w porządku. I nie jedz tej cebulki, naprawdę.
Jednak Cyprian Kamil Norwid nie słyszał ostatnich słów.
Juliusz odsunął się jak najszybciej od sponiewieranego młodzieńca, złapał jakoś pokracznie ten prostokąt i stuknął kościstym palcem na zielony przycisk słuchawki. Mimo to, zanim usłyszał ten głęboki, szorstki głos, rozejrzał się wokół. Palące się stosy, akcesoria jakie nigdy nie dotrą do fanów; wszystko wydawało się aż zanadto gnębiące. Jakby jego cząstka, czas poświęcony na budowanie mini-imperium w tej erze, została zrównana z ziemią. Nawet nie przyszło mu do głowy, że pożar został wzniecony przez...
CZYTASZ
Sassy Wieszcze
أدب الهواةTa klątwa... Myśleli, że to już koniec. Podejrzewali, że każdy z ich gatunku wyginął. Po dziś dzień czytano ich cudowne prace z notoryczną myślą o ich śmierci. Opłakiwano i odwiedzano ich groby. Jednak wrócili. Wrócili, żeby podbić listy przebojów i...