Prolog I

354 10 10
                                    

Barbara White i Felicja Collins- szesnastoletnie uczennice szkoły muzycznej, a zarazem dobre przyjaciółki. Liceum znajdowało się około 40 minut drogi od ich osiedla, przez co dziewczyny musiały wstawać dość wcześnie, by zdążyć na lekcje.

W średniej wielkości pokoju o zielono-różowych ścianach, jak zwykle panował artystyczny nieład. Na czarnym, starym pianinie, a także na podłodze leżały porozwalane sterty pogiętych nut. Na biurku stały kubki po herbacie z piątku, soboty i niedzieli, a obok nich dumnie prezentował się główny instrument blondynki - altówka. Dokładnie o godzinie piątej budzik dziewczyny zadzwonił.

Kiedy Fela usłyszała pierwsze dźwięki swojej ulubionej piosenki - You Don't Know" - Katelyn Tarver od razu się obudziła. Usiadła na limonkowym łóżku i przeczesała ręką swoje krótkie, lekko falowane, blond włosy. Sięgnęła do jednej z szuflad białej szafki nocnej i wyciągnęła z niej soczewki. Założyła je na swoje niebieskie oczy spoglądając w lusterko. Wstała powoli z łóżka i podeszła do szafy. Wyjęła biały podkoszulek z wielkim czerwonym napisem "I hate mondays", czarne rurki oraz bluzę tego samego koloru. Następnie zaspana poszła jak najciszej do łazienki, próbując nie obudzić swojej mamy.

Wykonawszy codzienną rutynę wróciła do pokoju, żeby się spakować. Wpierw jednak spojrzała przez okno i zobaczyła zgaszone światło w pokoju przyjaciółki.

- O nie... Tak nie będzie. Ten farfocel nawet nie wstał. - zaczęła swój monolog. - No jak można? Już jest prawie szósta. Przez nią nie zdążymy do szkoły!

Dziewczyna szybko wzięła swój smartfon z popękaną szybką i wybrała numer do Barb. Oczywiście ta od razu się obudziła. Gdy usłyszała która jest godzina oraz to, że Fela obiecała kupić jej obiad w chińczyku natychmiast podniosła się ze swojego czarno-białego łóżka potykając się o ciepłą jeszcze kołdrę. Przez chwile zastanawiała się czy nie owinąć by się nią chociażby na parę minut. Barb jednak wstała z podłogi pokrytej dywanem i popędziła do średniej wielkości, drewnianej szafki. Szybko wyjęła z niej jakiekolwiek rzeczy, które jak potem się okazało nawet do siebie pasowały.

Była to bluzka z krótkim rękawem, leginsy, glany oraz rozpinana bluza sięgająca do kolan. Oczywiście wszystko czarne, bo jakżeby inaczej. Ciemne kolory były jej ulubionymi. Kiedy odnalazła swoją szarą torbę pod stertą ubrań z kilku dni, prędko się do niej zapakowała. Zarzuciła ją na jedno ramię, a do ręki wzięła swój wielki instrument - wiolonczelę. Zrobiła przy tym taki huk, że wystraszyła swoją biedną biało-czarno-rudą świnkę morską.

White nic sobie z tego nie robiąc szybkim krokiem udała się w stronę wyjścia. Oczywiście jej psy nie omieszkały ją obszczekać.

- Też was kocham. - powiedziała - A ciebie Asis najbardziej. - dodała po chwili z nutką sarkazmu w głosie zwracając się do małego, białego psa. Następnie przeniosła wzrok na kolejnego zwierzaka; mieszańca bez przedniej łapy. Wabiła się Bletka i była z dwa razy większa od Asisa. Uśmiechnęła się do niej i wyszła z domu.

Fela już tam na nią czekała. Na swoim ramieniu miała granatową torbę z kwiecistym wzorem, a obok niej leżała jej altówka. Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i patrzyła ze zmarszczonymi brwiami na właśnie wychodzącą z bloku dziewcznę, z krótkimi, prostymi, blond włosami, które jak zwykle były w nieładzie. Jej niebieskie oczy błyszczały. Pewnie jeszcze z myślą o obiedzie, który zje zaraz po lekcjach. I to za darmo!

- Zaraz się spóźnimy, a pierwsze mamy kształcenie słuchu! I musimy jeszcze coś zjeść! Chyba nie chcesz bardziej podpaść tej jędzy. - wycedziła przez zęby, sięgając po swój instrument.

Barb machnęła na te słowa ręką, jak zwykle mając luźne podejście do sprawy. Wiedziała, że zdążą jak tylko się pospieszą.

Dziewczyny udały się najpierw do małej kawiarni. Kiedy weszły do środka, jak codzień usiadły przy dwuosobowym stoliku niedaleko okna. Placówka była utrzymana w stylu retro. Na brązowych ścianach wisiały czarno-białe zdjęcia przedstawiające ludzi, krajobrazy bądź zwierzęta. Fotele oraz zasłony pięknie prezentowały się w kolorze głębokiej czerwieni, a stoliki oraz krzesła zostały zrobione z ciemnego dębu.

Blondynki przychodziły tu codziennie, a więc nie potrzebowały menu aby złożyć zamówienie, po prostu wzięły to co zwykle.

Po ośmiu minutach czekania otrzymały swój pierwszy posiłek dnia, a ściślej mówiąc, jeszcze ciepłe rogaliki z czekoladą na pół francuskim cieście, oraz gorące latte macchiato.

-Zaspałaś. Znowu. - powiedziała Collins zaczynając swoje kazanie. - Wiesz, który to raz w tym tygodniu?
-Fela, słońce, dzisiaj jest poniedziałek więc pierwszy. - odpowiedziała ze spokojem Barb zajadając się pysznym ciastkiem.

Niebieskookie udały się na przystanek autobusowy. O dziwo ich środek transportu przyjechał bardzo szybko dzięki czemu nie musiały marznąć na dworze. Nad ranem w miejscowości, w której mieszkają poranki są strasznie zimne. Niestety autobus okazał się być bardzo zatłoczony. Barbara ledwo zmieściła się ze swoim instrumentem. Podczas jazdy do szkoły dziewczyny miały w zwyczaju słuchać muzyki. Kiedy wiolonczelistka szukała swoich słuchawek zaczepił ją pijany mężczyzna w średnim wieku.

-A co pani wiezie takie... - przerwał na chwile spoglądając to na instrument, to na niebieskooką. - wielkie banjo? - dokończył. Barb starała się uspokoić spodziewała się prawie wszystkiego; gitary, skrzypiec, kontrabasu, a nawet akordeonu! (tak, to się kiedyś zdarzyło) Ale nie banjo! Dziewczyna, mimo że była okropnie zła, że ludzie nie mogą rozróżnić instrumentów uniosła lekko kąciki ust w górę.
-Nie, to nie banjo. To wiolonczela, proszę Pana. - Powiedziała, jednakże miły dziad to zignorował i wyszedł z autobusu.

Kiedy dziewczyny wreszcie dotarły do szkoły, miały tylko 2 minuty na przebranie się i pobiegnięcie na lekcje. Zostawiły więc szybko instrumenty w przeznaczonym do tego boksie, bo przecież nie będą chodzić z nimi po całej szkole. Następnie pomknęły do sali numer B028, przecinając wiele krętych korytarzy. Zdążyły w ostatniej chwili.

Sala była dość mała, mieściła w sobie około dwunastu uczniów. Podwójne ławki były poukładane w dwóch rzędach. Na samym przodzie pomieszczenia stało duże drewniane biurko, a za nim, o zgrozo, siedziała Jędza I Wielka. Tak właśnie nazywali ją uczniowie. Na wszystkich tylko krzyczała, grożąc im swoim długim, chudym palcem wskazującym. Przekrzywiała wtedy swoją nieproporcjonalnie dużą, w stosunku do ciała głowę. Brzydkie, małe, okrągłe, zielone okulary zjeżdżały z jej nosa, a brązowe włosy w nieładzie jeszcze bardziej sterczały, jakby dostała gęsiej skórki.

Lekcje minęły im dość szybko, a na dworze zrobiło się już ciemno. Głodne dziewczyny zaraz po ich ostatniej lekcji - orkiestrze, udały się do swojej szatni by się przebrać i pójść na obiad.

- CZY TEN ŚWIAT OSZALAŁ?! FELA KUPI MI ŻARCIE W CHIŃCZYKU!
- Nie drzyj się tak, bo ruda na posterunku. - szepnęła Fela

I wtedy stało się... Szatniarka wstała i zepsuła blondynkom cały dzień. Zaczęła na nie krzyczeć, że są za głośno, a przecież sama teraz wrzeszczała 5 razy głośniej. Wyrzuciła je z szatni, na szczęście już przebrane, jednakże ich instrumenty zostały w boksie.

Lekko załamane dziewczyny ruszyły w stronę najbliższego chińczyka. Była to niewielka knajpka znajdująca się niedaleko parku. Krzesła, stoliki oraz ściany były w kolorze ciemnej czerwieni, a na nich wisiały obrazy drzew sakury i azjatyckich struktur. W rogu pomieszczenia znajdowała się wielka, czarna lada z płaskorzeźbą smoka. Tuż obok wisiało ogromne menu.

Dziewczyny podeszły zamówić chrupiący filet na gorącym półmisku. Nie czekały długo na sprzedawcę. Po chwili do kasy podszedł wysoki, wysportowany facet. Miał brązowe oczy oraz czarne, krótkie włosy. Posiadał dziwny tatuaż na przedramieniu, który przedstawiał dwie skrzyżowanie włócznie, napis SPQR i jedną podpodłużną kreskę.

- Barbara White i Felicja Collins? - zapytał.

Dziewczyny popatrzyły po sobie.

- Tak? - odparły.

Koszmar z 11Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz