„Kochać — jak to łatwo powiedzieć / Kochać — tylko to, więcej nic" - Andrzej Tylczyński
O miłości, przez miłość i dla miłości napisano i zrobiono wiele. Toczono o nią wojny, mordowano, pisano o niej książki i poematy. Cała sztuka i kultura jest jej poświęcona.
Zbliżające się walentynki kuszą kiczowatymi suwenirami, pościelową muzyką, lizakami z napisem love i buduarową bielizną dostępną w Lidlu. A mnie skłania to wszystko do refleksji, że bez miłości i pożądania nie umiem nic napisać.
Tak, kiedy moje serce wchłania czarna dziura, to na umysł rzuca mi się pomroczność jasna. I to taka, której nie zagłuszę alkoholem, prochami czy adrenaliną. Ja ewidentnie potrzebuję emocjonalnego haju. Przez lata nauczyłam się wywoływać ten stan sztucznie, prowokując pewne zachowania, dokładając odpowiedniego paliwa do pieca. Ale stety bądź niestety, taki erzac nie jest tak samo ekscytujący, jak interakcje z żywym człowiekiem. Moim zdaniem to nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze. Gdybym miała powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że ludzi... To właśnie kontakt z drugim człowiekiem napędza moją grafomanię. Rozmowy, spotkania, fizyczność. Te spojrzenia, gesty, słowa, zadziorny uśmiech, puszczenie oka, nieprzypadkowe muśnięcie dłoni.
Niby można wywołać ten stan sztucznie. Smutna playlista, dramat lub komedia romantyczna na Netflixie, wspominanie dawnych miłości (najlepiej tych niespełnionych) i voilà, otrzymujemy przygnębienie, przy którym można napisać jakiś smutny wiersz. Ale najbardziej przejmujące, prawdziwe i chwytające za serce teksty powstają, kiedy przeżywam takie emocje rzeczywiście. Jak autentycznie pożądnie miesza się ze strachem, a w moim umyśle powstaje dopaminowo-serotoninowa bomba zegarowa. Kiedy wiem, że to, co robię, to naprawdę chujowy pomysł, że cała relacja rozjebie mi psychikę na ładnych kilka tygodni, a z serca i duszy powstanie dobrej jakości tatar. Dla kilku chwil, które są mieszanką zwierzęcego erotyzmu, pierwotnego lęku o swoje życie i dużej dozy łamania społecznych konwenansów. Płacz połączony przeogromnym napięciem seksualnym, budowanym przez jakiś czas. Mogą być to miesiące, przepełnione delikatnym flirtem, uśmiechami i poczuciem lekkiej niewłaściwości całej tej sytuacji. A mogą to być dni, podczas których łamane są tabu, przekraczane są wszystkie granice, a ciało i umysł paraliżuje strach.
I w takich chwilach leżę w skotłowanej pościeli, przez głowę przebiegają mi tabuny myśli, żołądek zawiązany jest w supeł (przynajmniej schudnę!), a spod palców samoistnie wyskakują mi zdania, sformułowania czy pojedyncze słowa. Fragmenty puzzli, które za jakiś czas połączą się we właściwy obraz. Natrętnie analizuję każde słowo, gest, zdjęcie, każdą informację, którą znam i którą sobie dopowiedziałam. Nadinterpretuję wszystko, źle śpię, męczą mnie koszmary. Ale przy okazji załatwiam kupę spraw codziennych, na które nie miałam wcześniej siły. Bo muszę robić cokolwiek, by nie zwariować. Albo by się nie okaleczać fizycznie. Bo psychicznie robię to cały czas, bez tego jestem pusta w środku. I czekam. Nerwowo zerkam na telefon (może odpisał?), wspinam się na wyżyny kombinowana, by ta osoba była ze mnie zadowolona.
I to jest clou mojego podejścia. W tych emocjach się zatracam i robię wszystko, by druga strona była zadowolona. Nie dbam o siebie, o swoje potrzeby czy poczucie bezpieczeństwa. Chcę, by ta osoba była ze mnie zadowolona. Czasem specjalnie coś partaczę czy nie dotrzymuję obietnic, by zostać ukaraną. Żeby zobaczyć, na ile mi pozwoli; by dostać kolejną dawkę narkotyku. I gramy w tę grę. Rollercoaster emocji i pożądania nabiera prędkości. Nakręcam się coraz bardziej, złość, wściekłość, chęć odwetu, udowadnianie nie tylko sobie, że potrafię. I czekanie na kary i nagrody. W międzyczasie piszę, więcej piszę niż przez ostatnich kilka lat. Niektórzy nazwaliby to weną, a to tylko kompulsje. Takie same jak zeżarcie dwóch pizz i czekolady, jak wybieganie stresu czy napierdolenie się do utraty filmu. W głowie tysiące myśli, scenariuszy, wymyślonych schematów, gotowych kwestii. Piszę, żeby doszczętnie nie zwariować. I żeby go nie zniechęcić, żeby nie uciekł przed moim charakterem. Bo w głębi duszy nie dowierzam, że to nie jest sen. Że można mnie pragnąć, że kogoś moje pokręcone myśli i zachowania mogą fascynować. Więc zamiast budować aurę erotyzmu, niedopowiedzenia, to z wdziękiem radzieckiego chłoporobotnika przydzbaniam jakimś kwasem. Zwiewność, delikatność — to wychodzi mi tylko w pisaniu. Z jednej strony wrażliwa, empatyczna laska, która w sekundę umie się wczuć w cudze problemy. Z drugiej fascynatka brudu, marginesu i toksycznych ludzi.
Z euforii po rozpacz, z uwielbienia po nienawiść. Zawsze zimna lub gorąca. Nigdy letnia. Obsesje myśli, fraz, słów, schematów. Mielenie tego samego po setki razy. Umieranie wewnętrzne, odradzanie się po tysiąckroć. Kłamstwa, oszustwa, naginanie rzeczywistości. Chłonięcie każdej emocji i uczucia. Karmienie się lękami i pierwotnym strachem. Bez tego nie napiszę nic. Z nicości nie powstanie żadna grafomania. Czasami kradnę. Zabieram obcym ludziom ich tożsamości, historie, lęki, marzenia, pragnienia. Kradnę i tym żyję. Kieruę ich losem tak, by był jakiś. Bo zwykłość, szarość i przeciętność niszczą i zabijają. Zabijają, dołują, podcinają skrzydła. A ja wezmę, pokoloruję, przeinaczę i już jest lepsze, fajniejsze i ma to coś. I mam nad tym kontrolę. To kontrola w pisaniu mnie fascynuje. To ja decyduję, to ode mnie zależy, jak się to potoczy. Tak, władza upaja, dodaje mocy, siły. To moje zawsze jest na wierzchu, sny mieszają się z jawą.
Czasami pytają mnie, o kim piszę, kim jest ten facet, do którego się zwracam. Czasami pytają się, czy to o nich — zarzucają, że wywlekam brudy na widok publiczny. A on nie istnieje i nigdy nie istniał. I się nie narodzi, bo takich ludzi nie ma. I nie chodzi o to, czy jest idealny, wspaniały i bez wad. Nie, to kwestia połączenia pewnych cech, które nie są w stanie współistnieć. Ale dzięki temu mogę nadać uniwersalny wydźwięk swoim wierszom. Bo opowiadają o tym, co przeżywają ludzie codziennie. O miłości, tej nieszczęśliwej i tej bardziej udanej. O lękach, strachu, o szaleństwie zmysłów. O tym, co przeżyliśmy i o tym, co znamy tylko z opowieści. Wszystko to jest proste, bo i ja jestem prosta. Daleko mi do Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, do Poświatowskiej, do Kozioł czy do Leśmiana. Za mało wiem, za słabo czuję, za mało intensywnie żyję. Ale piszę, bo sprawia mi to cholerną radość. Bo to chyba jedyna rzecz, która mi wychodzi i mogę się nią pochwalić w towarzystwie. I nawet wstydu nie ma, czasem nawet przyklasną.
Autor tekstu: Hojorsko
Betowała: Kaczurek