4. Nie jestem jego suką

3.2K 296 102
                                    


Czasem wydawało mi się, że Arek miał dużo gorzej ode mnie i Pawła. Był sam. Jako kilkulatek nie miał się do kogo przytulić, tak jak robiłem to ja, gdy ojcu odbijało. Wieczorami, kiedy wpadał w furię, wchodziłem do łóżka brata, a ten zakrywał nas kołdrą aż po samą głowę i bez słowa mnie obejmował, dając jako-takie poczucie bezpieczeństwa.

Oczywiście Arek nie raz, nie dwa nocował u nas, ale przecież nie mógł robić tego codziennie. Miał tylko matkę, która najprawdopodobniej żałowała, że go urodziła. Taty nie znał, co akurat nie jest niczym dziwnym, w końcu nawet pani Ziółkowska nie wiedziała, kto jej sprawił taki prezent w postaci syna.

Mama Arka była kobietą zupełnie nie nadającą się do roli rodzica. Zmieniała facetów jak rękawiczki, co chwilę inny, byleby ktoś grzał miejsce obok w łóżku. To aż dziwne, że miała tyko jedno dziecko... Największy błąd w jej życiu, jak nieraz określała syna w napadzie szału. Dużo piła, paliła, a może nawet ćpała.

Jakiś czas temu, kiedy chodziliśmy do pierwszej gimnazjum, pani Ziółkowska zaszła w ciążę. Brzuch rósł i zapowiadało się na to, że Arek będzie miał rodzeństwo. Siostrzyczkę, jak mówili lekarze. Jednak w szóstym miesiącu (albo siódmym, nie znam się) okazało się, że dziecko nie rozwija się prawidłowo, aż w końcu doszło do poronienia. Wcześniej nie zwracaliśmy na to zbytniej uwagi. Przecież takie rzeczy zdarzają się niemal codziennie. Byliśmy trochę za młodzi, aby myśleć o tym racjonalnie, teraz wiemy już, że to wszystko wina Ziółkowskiej. Jej stylu życia, którego nie chciała zmienić jedynie ze względu na dziecko. Dla niej to nic ważniejszego niż tylko gęba do wykarmienia i jakaś tam zapomoga od państwa, ze względu na niskie zarobki.

Ziółkowska zarabiała bardzo mało, nie wyrabiała nawet najniższej krajowej. To Arek martwił się o mieszkanie, to on załatwiał pieniądze już od czasów gimnazjum. W takim wypadku jednak dziecko na coś się przydaje, a skoro się przydaje, to łaskawie pozwoliła mu zamieszkać w tej swojej melinie, nawet jeśli ukończył już osiemnaście lat. Wyrzucenie go byłoby dla niej ogromną stratą.

Leżałem na łóżku, spoglądając na Arka. Nic dziwnego, że wolał przyjść do nas niż siedzieć i wsłuchiwać się w pijackie amory matki i jakiegoś faceta.

Westchnąłem, podnosząc się do siadu i rozwiązując krawat, który uciskał mi szyję. Czas płynął bardzo szybko. Nim się obejrzałem, maj zleciał mi na nieudolnych próbach zaliczenia matematyki.

Oblałem. Pięknie.

Oprócz moich rozpaczliwych starań zaliczenia algebry, często wychodziliśmy z chłopakami pograć. Właściwie to niemal każdego wieczora, kiedy tylko dowoli poprzeklinałem sobie na matematykę i ostatecznie doszedłem do wniosku, że moja dalsza nauka nie ma sensu.

W końcu wieczorami było najprzyjemniej. Ani gorąco, ani zimno. A algebra i zaliczenie kilku sprawdzianów mogło poczekać do następnego dnia.

I wychodziliśmy. Szliśmy na ten nasz orlik, bo już tak go sobie ochrzciliśmy, graliśmy do upadłego. Do kilku rozległych siniaków, drżących z przemęczenia mięśni, a czasem też nawet i krwi. Na przykład wtedy, kiedy Zbychu mnie sfaulował i poleciałem twarzą na beton. Szczęśliwie jakoś udało mi się zachować ją w jednym kawałku, ale nie obyło się bez otartego policzka i ręki, którą poratowałem się w ostatniej chwili.

Jednak nic więcej się nie działo. A ja (i Paweł zapewne też) naprawdę się denerwowałem. Orlik znajdował się na osiedlu Sebastiana, zaledwie ulicę dalej od jego domu, ale mimo to ani razu go nie spotkałem. Zbychu i Kapsel też nie, a oni trochę częściej przebywali w tamtych okolicach.

- Zabiliśmy go – powiedziałem pewnego wieczora, z ustami pełnymi czekolady.

- Przestań pierdolić – odparł, chociaż jasne było, że też się tym przejmuje. – I może najpierw przeżuj, a później gadaj? – dodał, zmieniając temat. Później już nie poruszaliśmy tej sprawy, zupełnie, jakby ponowne jej odkopanie mogłoby zrobić z nas morderców.

Za trzy punkty |bxb| - zakończoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz