1.0

97 19 18
                                    

Słyszałeś kiedyś o szczęściu w nieszczęściu?
Na pewno słyszałeś. Musiałeś słyszeć.
A obiło się Tobie o uszy nieszczęście w szczęściu?
Nie?
Szczęściarz...

Mianowicie cierpię na bardzo poważną chorobę. Coś, czego nie umiem się w żaden sposób wyzbyć. Coś, co chodzi za mną każdego dnia nie ustępując mnie nawet o krok.
Coś, co z wielką chęcią oddałbym w czyjeś ręce odsuwając się od tego jak najdalej.
Coś, co nie pozwala mi spać w nocy, a za dnia ciągle krząta się w mojej głowie.
Coś, czego nie sposób zapomnieć, bo co chwilę o sobie przypomina.
Coś, czego nienawidzę.
Coś, co zabiło już tak wielu niewinnych.
Coś, czego nie da się zobaczyć, dotknąć.
Coś, co niszczy mnie każdego dnia, zabiera najbliższych, znajomych.
Coś, przez co stałem się tym kim jestem.
A mianowicie jestem największym szczęściarzem na świecie, a moje przekleństwo znacie pod nazwą... szczęście.

Co dokładnie mam na myśli?
To trochę trudne...
Dużo ludzi każdego dnia błaga szczęście o wiele rzeczy: a to o dobrą ocenę ze sprawdzianu, na który się nie uczyli; a to o zdrowie; a to o to, aby nauczycielka nie wybrała jego osoby do tablicy; o wygranie w jakimś zakładzie.
Różnica między mną, a nimi jest prosta - ja,  w przeciwieństwie do nich chcę tylko jednego. Aby szczęście zostawiło mnie w spokoju.
Dzięki niemu uniknąłem wielu spraw.
Bójek, gwałtu, złych ocen, skręceń, otarć, płaczu, utraty przyjaźni, frajerstwa...
Nie mówię, że nie jestem mu za to wdzięczny, ale...
Już wolałbym zostać zgwałconym przez obcego człowieka, niż uchronić swoje prawictwo i patrzeć, jak na Twoich oczach napastnik zostaje śmiertelnie porażony przez wyładunek elektryczny.
Wolałbym doświadczyć paru pięści na swoim ciele, niż uniknąć paru ran i widzieć, jak na trójkę rosłych mężczyzn wjeżdża rozpędzony tir, gdzie wszyscy - włącznie z kierowcą - ponieśli śmierć.
Wolałbym zostać skrzyczonym przez mamę za złą ocenę w szkole, niż patrzeć, jak najlepszy uczeń w klasie dostaje negatywną ocenę i - cały się trzęsąc - płacze, wiedząc, co czeka go za to w domu.
Wolałbym skręcić sobie kostkę na schodach przez moją lekkomyślność, niż nic sobie nie zrobić i obserwować, jak moja najlepszą przyjaciółka trafia do szpitala.
Wolałbym otrzeć się o śmierć, prawie zostając potrąconym przez auto, niż patrzeć, jak kierowca gwałtownie wykręca wjeżdżając w ścianę.
Wolałbym płakać codziennie w poduszkę, zrywając sobie głos, tak, że kolejnego dnia nie mógłbym powiedzieć chociażby słówka, niż wiecznie się uśmiechać.
Wolałbym stracić przyjaźń z przyjacielem, niż patrzeć, jak ten dławi się własną krwią, patrząc na mnie radosnymi oczyma z ostrym kawałkiem metalu, przebijającym jego ciało.
Wolałbym być frajerem, którego nikt nie lubi, niż szczęściarzem z dużą liczbą znajomych, którzy niewiedzą nawet co może ich spokać...

Obecnie stoję przed wielkim, dziesięciu metrowym budynkiem o brudnych, spękanych w paru miejscach cegłach. Wiatr przyjemnie muska moje rozgrzane, osłonięte ciało, zabawia się rdzawymi lokami co i rusz podrywając je ze swojego miejsca, aby po chwili przenieść gdzie indziej tworząc artystyczny nieład na mej głowie. Wzdycham cicho i spoglądam w stronę wielkich, drewnianych drzwi. Zazwyczaj są zamknięte, niewiele osób przychodzi w to miejsce, a jeśli już odważyło się tu wejść to tylko zaopatrzeni w jakąkolwiek broń. Ja nie miałem nic. Nic, prócz szczęścia, które uczepiło się mnie jak kleszcz zwierzęcej skóry. Wpatrywałem się w delikatną szczelinę, jaką zostawiłem, aby przypadkiem nie uwięzić się w środku, chociaż... nawet jeśli przypadkowo bym się tutaj zamknął wcześniej czy później i tak ktoś by mnie znalazł. Nie ważne, że to odludzie. Nie ważne, że praktycznie nikogo tu nie ma. Moje szczęście było niewyobrażalne. Ściągnęło by tu kogoś, kto nieświadomie otworzyłby drzwi. Byłaby to mała dziewczynka, nie, nie dziewczynka, chłopczyk. Tak. Chłopczyk o przenikliwie brązowych oczach, takich, jakie mają niektóre psy. Wszedłby tutaj, nie wiedząc co go spotka, na jakie niebezpieczeństwo się naraża, po prostu pchnął by te drzwi, zbierając w sobie wszystkie siły, aż w końcu prawe skrzydło ruszyło by z nieprzyjemnym zgrzytem. Nie zauważyłby mnie od razu. Rozglądał by się dużymi, świecącymi z przejęcia oczyma starając się zapamiętać jak najwięcej. Nie obchodziły by go wtedy słowa jego matki, aby trzymał się od tego miejsca z dala. Jego ręka powędrowała by do włosów, zgarniając niesforny, złocisty kosmyk za ucho. I wtedy dopiero by mnie zauważył. Stałby w bezruchu, nie wiedząc zupełnie jak się zachować. Byłbym dla niego obcy, straszny, niepokojący. Wyczuł by ode mnie coś, czego inni nie potrafią wyczuć przy pierwszym spotkaniu. Jego oczy wypełniłyby się łzami, a wszystkie mięśnie napięły, gotowe do ucieczki, chociaż i tak dobrze wiedział by, że to na nic. Uśmiechnął bym się smutno, szepcząc ciche przeprosiny, nim chłopiec upadłby martwy na ziemię. Jego serce zatrzymałoby się wtedy po raz pierwszy. I nigdy już nie obudziło by się ponownie do swojej pracy. Dalej widziałem te jego oczy, które nietrudno było zapamiętać: zarówno te ciekawskie, z iskierką śmiałości i chęci odkrywania tajemnicy, jak i te drugie, smutne, przygaszone, wiedzące co je czeka. Zamknąłem oczy, wzdychając cicho, a gdy je otworzyłem drzwi dalej były lekko uchylone. Jednak nie było chłopca. Nie było nic. Pustka.

Szczęście.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz