Chrystus Oświęcimski

347 101 27
                                    

Straciłam 350 wierszy. Jedyny, jaki się uratował to ten, więc postanowiłam go Wam pokazać. W ramach wielkiego postu i przemyśleń o życiu. Przeżyjcie dobrze ten czas.

***

„Chrystus Oświęcimski”

Nie w Jerozolimie i nie w Nazarecie.
Może nawet nie na tym tak parszywym świecie.
Pakowano ludzi w bydlęce wagony
i hen rozsyłano, w świata cztery strony.
Był wśród nich mężczyzna, lat trzydzieści parę,
całkiem bez bagażu, wzrostu ponad miarę.
Oczy miał jak niebo i dłonie jak chleby;
każdemu je dawał, nawet bez potrzeby.
Jechali tak długo, aż wagonu krata
otwarta. Prowadzą ich w szereg przed kata.
A on tylko zerka, zbiera strachu miny.
„No kto?” krzyczy Piłat „kto tu jest bez winy?"
Mężczyzna ustawił się razem z innymi,
na Piłata zerka oczyma modrymi
i gdy doń podchodzi, tak mówi mu szczerze:
„Jam jest tym, co innych stąd winy zabierze”.
Więc ładują go prędko przez bramy stalowe.
I pasiastą koronę wkładają na głowę.
Belki w chudych ramionach się żarzą jak ognie.
A on idzie z innymi budować gazownię.
Ciężko, ciężko ramionom, gdy tak pracowały.
Ciężko stopom, gdy trupy zmęczone trącały.
A on idzie; Upada, krew mu tryska z rany,
trzy się razy potknął. Piłat – „on pijany!”
Matkę spotkał przy murze. W piachu była, krucha.
Nad obozem szalala wtedy zawierucha.
Podniósł z ziemi matulę i spojrzał do nieba;
w dłoniach ściskał różaniec z jednej racji chleba.
Upadł razu pewnego, kiedy chude dłonie
otuliły palcami jego krwawe skronie
I wytarły mu lica. Krew chusta zebrała,
co do małej żydowki kiedyś należała.
Nosić belki jest trudno: prosił „SSmanie,
daj mi tu kogoś proszę, daj dłoniom wytrwanie”
W twarz mu splunął SSmann. Więźnia wołać każe.
„Szymonie, raus, ty pomóż w tym wielkim koszmarze”.
A mężczyzna już ledwo nogami powłuczy.
Co dnia nowej obelgi w swą stronę się uczy.
Aż baraki się dziwią, że on z siłą nową
w każdy ranek wyrusza na drogę krzyżową.
I wciąż płaczą kobiety obdarte z godności.
Płaczą panny przez Niemców wyzute z miłości.
On im łzy te ociera i na dym wskazuje.
„Wy za siebie zapłaczcie” pannom przykazuje.
W końcu stoi gazownia i on przed nią stoi.
Tylko wiatr go podmuchem w jakiś ubiór stroi.
Wzięli pasiak, zgolili pod koroną włosy.
I psom rzucili pasy, jak rzuca się losy.
Władowali pod prysznic go kiedyś naprędce.
A woda niby gwoździe przebiła mu ręce.
Poznał swą belkę w ścianie; cała odrapana.
Jak wierny pies się łasi tuż do ramion pana.
Drzwi żelazne zamknięto. Wzniósł oczy do nieba.
„Ojcze” krzyczy „Mój Ojcze, czy tego ci trzeba?
Sam widziałeś, co dzieciom Twym się tutaj działo!
Ojcze! Ojcze... Ach, duszno... Już się wykonało!
Ojcze, patrz jaka wielka ogarnia mnie trwoga.
Patrz na ludzi! Nie bali się zabić tu Boga!”.
Po tych słowach swe ciało oddał na spalanie.
I uleciał przez komin. Wróci. Zmartwychwstanie.
Spadnie jak deszcz na ziemię, gdzie przeszła pożoga.
Ziemię, gdzie się nie bano zagazować Boga.

daj mi DziadyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz