Rozdział czwarty - ...a zombie zombie zombie

590 22 0
                                    

Czym prędzej cofnęłam się i po omacku odszukałam ścianę, momentalnie do niej przywierając. Bałam się, że jeżeli tego nie zrobię, nogi ugną się pode mną do końca i padnę na kolana. Musiałam zachować spokój, ale nie mogłam – serce waliło mi w piersi tak mocno, jakby chciało się przez nią przebić, pistolet wyślizgiwał się ze spoconych dłoni, krew szumiała w uszach, nie potrafiłam nawet kontrolować tak prostej rzeczy jak rozszalały oddech. Nigdy w życiu nie mogłam być przygotowana na taką sytuację, ale coś mi mówiło, że powinnam.

Powoli osuwałam się po ścianie, aż wreszcie usiadłam na ziemi. Odłożyłam Glocka na szorstki dywan, żeby ukryć twarz w trzęsących się dłoniach i pozwolić sobie na chwilę komfortu. Przez palce spojrzałam na ojca, ale jego twarz ukryła się w ciemnościach, bo pistoletowa latarka oświetlała teraz tylko podłogę i ciężkie buciory. Pociągnęłam nosem.

Wszystko będzie w porządku, to tylko draśnięcie.

Nie, to żadne draśnięcie. Nic się nie stało.

– Ten cholerny… – warczał tata, szarpiąc się przy ściąganiu skórzanej kurtki. Cisnął ją na ziemię, prędko odpinając guziki flanelowej koszuli, która wylądowała na posłanym łóżku. – Poświećże tu. 

Drżącymi rękoma uniosłam pistolet, kierując mdłe, rozedrgane światło na ramię taty. Oglądał je z każdej możliwej strony, nawet gorliwie podwinął rękaw podkoszulka, a później – podobnie jak ja – skrył twarz w dłoniach, niezrozumiale mamrocząc coś, co zapewne było stekiem przekleństw.

Faktycznie nic się nie stało.

Nic nie przebiło się przez zaskoczenie, nawet szczęście i ulga. Przed nosem miałam namacalny dowód, ale i tak nie mogłam uwierzyć, że NAPRAWDĘ nic się nie stało. Ustało zagłuszające wszystko szumienie krwi w uszach, bicie serca przestało dudnić w każdym milimetrze ciała, a właściwie całkowicie zniknęło. To ten moment, który w książkach opisywali jako „serce zamarło w piersi”.

– Boże, gdybym nie założył tej kurtki… – powiedział wreszcie po dłuższej chwili ciszy. – Chciałem zostawić ją w aucie, bo myślałem, że będzie za ciepło…

Zorientowałam się, że cały ten czas wstrzymywałam oddech. Zachłysnęłam się powietrzem i stanęłam na równe nogi, wciąż dla poczucia bezpieczeństwa przytrzymując się ściany. Kolejny raz sprawdziłam całą rękę ojca. Czysta. Nie nosiła żadnego śladu zadrapania, ogólnego uszkodzenia skóry, a nawet siniaka. Nie chciałam tak o tym myśleć, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy – po prostu mieliśmy szczęście, nic więcej. Życie ojca mogło zakończyć się przez głupi brak kurtki…

– Ten zasraniec – mówił dalej, zaciskając ręce w pięści – schował się między szafą a ścianą! On, on…

Ogarnęło mnie ponure poczucie beznadziejności sytuacji. Jeżeli NASZE życia zależały tylko od idiotycznej ruletki szczęścia, tak naprawdę ilu ludzi już musiało umrzeć? Każda możliwa przewaga, jaka w tym momencie przychodziła mi do głowy, stała po naszej stronie – ojciec miał za sobą lata treningów, szkolenia, masę doświadczenia, oboje byliśmy ponadprzeciętnej kondycji fizycznej (chociaż pewnie gdyby nie on, po szkole w życiu nie ruszyłabym się sprzed telewizora), umieliśmy strzelać i obchodzić się z bronią, a w samochodach było wszystko, czego potrzebowaliśmy. Więc nawet jeżeli z takim przygotowaniem prawie spotkał nas podobny los, co dwóch bliźniaków z piętra niżej, jak dobrze mogli radzić sobie inni ludzie?…

– On się na nas zaczaił, Sasha!

Drgnęłam. Nagłe podniesienie głosu zadziałało na mnie tak jak pstryknięcie palcami na centymetr od twarzy.

Dwukrotnie MartwiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz