Rozdział szósty - Przystań

557 25 1
                                    

Może i ogrodzenie z samochodów nie należało do cudów architektury, w dodatku na pewno nie mogło być świetne w powstrzymywaniu zombie przed wejściem na teren supermarketu i parkingu, ale mimo wszystko robiło wrażenie. Między dwoma ciągnącymi się poza zasięg wzroku rzędami aut wciśnięto coś, co z tej odległości wyglądało na stalowe płyty, które zapewne miały służyć za prowizoryczne ogrodzenie. Na twarzy Jemimah widziałam dumę, gdy zerknęła na nas, by sprawdzić, jak zareagowaliśmy. Instynktownie rozejrzałam się po okolicy, obawiając się zombie, i zauważyłam, że chociaż Felipe zrobił to samo, reszta z nich nie przejawiała większego zainteresowania sprawami bezpieczeństwa. Musieli czuć się tak, jakby już im tutaj nic nie groziło, nieważne, że dopiero co rozstrzelali przynajmniej dziesięć trupów…

W uśmiechu Jemimah było coś, co zdecydowanie przyciągało wzrok. Wyglądała trochę tak, jakby właśnie patrzyła na pierwsze kroki dziecka, a nie na coś, co – jak podejrzewałam – pomogła zbudować. Może i wydawała się sympatyczna, ale nie mogłam zapominać, że najprawdopodobniej miała jakiś związek z ludźmi, którzy nas okradli. Cholera, równie dobrze istniała możliwość, że wszyscy z nich zgrywali niewiniątka, że niby nie poznali naszego minivana. Trudno było mi też uwierzyć w tę całą gadkę pod tytułem: „Werbujemy dobrych ludzi”. Przecież gdyby faktycznie chcieli, żebyśmy się do nich przyłączyli, nie zaczynaliby znajomości od tak przyjaznego przywłaszczenia naszej amunicji, nie?

Nie wiedziałam, co o nich myśleć, ale czułam, że powinniśmy zachować ostrożność.

– Nieźle się urządziliście – powiedział tata, odchrząknąwszy. – Ale nie szukamy grupy.

– Chociaż zobacz, co tracicie – odparła Jemimah, a oczy zabłyszczały jej w podekscytowaniu. – Zapas jedzenia starczy nam na parę dobrych miesięcy, codziennie przynosimy więcej, wody też mamy pod dostatkiem, ale i tak zbieramy już deszczówkę na czarną godzinę. Tydzień temu oczyściliśmy chyba wszystkie sklepy z bronią w mieście, dlatego umarlaki mogą podskakiwać, ile tylko chcą, w dodatku jest nas ponad trzydziestu, więc możemy się spokojnie wyspać, bo mamy krótkie zmiany na nocnych wartach. – Krytycznie otaksowała tatę wzrokiem. – A ty, James, wyglądasz tak, jakbyś nie zmrużył oka od miesiąca. Sasha chyba też jest zmęczona, co?

Miałam ochotę się odezwać, ale tego nie zrobiłam. Traktowała mnie jak dziesięciolatkę, nawet nie zwróciła się bezpośrednio do mnie, bo myślała, że jestem nieporadnym dzieckiem. Nie wiedziałam, czy potrafiłabym tak dobrze odegrać powierzoną mi rolę, gdyby nie roztrzęsienie wywołane zapomnieniem o zamknięciu okna, no i ogólna emocjonalna huśtawka, jaką dziś sobą prezentowałam. Chyba od samego ranka zachowywałam się jak typowa zbuntowana nastolatka.

Tata przytaknął.

– Właściwie nie jedliśmy niczego od prawie dwóch dni – skłamał gładko, wpatrując się w ogrodzenie. – Nie mogłem iść przeszukać sklepów, bo nie miałem gdzie zostawić Sashy, a wzięcie jej ze sobą nie wchodziło w grę… Oczywiście nie chcemy się narzucać – dodał szybko, jakby faktycznie zależało mu na niesprawianiu kłopotów.

– Mówię ci, to nic wielkiego. – Kiedy przechodziliśmy koło wejścia do jednego z budynków, Jemimah schyliła się i rozpięła leżący na schodku plecak, który pewnie tam zostawiła, gdy usłyszeli trąbienie naszego samochodu. Ze środka wyjęła batoniki Milky Way i wręczyła je nam. – Może to nie coś, na co macie ochotę, ale szybko powinny wam dać małego kopa energii. No, śmiało – zachęciła mnie, gdy tata z poświęceniem dla odgrywanej roli zaczął jeść, a ja dalej stałam z batonikiem w ręce, czując się niezręcznie.

Jeżeli ludzie zawsze traktują tak Jessie, szczerze jej współczułam.

W zachowaniu Jemimah zaszła mała zmiana. Przystanęła, niepewnie rzucając spojrzenie w stronę supermarketu, a potem szybko zapięła plecak i zarzuciła go sobie na plecy.

Dwukrotnie MartwiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz