Polubiłem ją

6 0 0
                                    


Jakiś czas po moich cudownych odkryciach, tych mniej i bardziej  oczywistych, siedziałem w salonie na kanapie, czekając z niecierpliwością na jakikolwiek dźwięk po drugiej stronie ściany.

Nie nastąpiło to ani po pięciu minutach, ani po godzinie.

Gdybym nie był pewien, że Mary cały czas jest w mieszkaniu razem ze swoim psem tak teraz nie ślęczałbym na tej cholernej kanapie i cierpnął z totalnego bezruchu. Tak, starałem się nawet płytko i miarowo oddychać, żeby czasem nie zagłuszyć tego, co chciałem usłyszeć. Jednak przez cały ten czas, zza ściany nie dobiegł żaden odgłos, brzdęk, szuranie, czy nawet merdanie ogonem. Weszła do domu, rzuciła klucze na jakiś metalowy przedmiot i tyle było jej słychać.

Jak na nią - zdała egzamin celująco z udawania, że nie ma jej wewnątrz. Zapewne, gdyby ktoś teraz zapukał na drzwi i zapytał, czy jest ktoś w domu, nie odpowiedziałaby nie ma nikogo, choć jeszcze wczoraj z zamkniętymi oczami bym ją o to posądził. Zadziwiające jak z dnia na dzień można zmienić o kimś zdanie.

Równo o dwudziestej, nim moje powieki zacisnęły się zbyt mocno, usłyszałem coś. Może to nie była oznaka jej obecności w domu, ale przynajmniej był to znak, że ktoś tam jest. Może to i włochacz kręcił się niespokojnie, ale zawsze to jakiś ruch. Chwilę później usłyszałem brzdęk kluczy oraz czegoś mniej zidentyfikowanego. Moje serce zaczęło bić w bliżej nieokreślonym rytmie, a włochacz począł szczekać. Zerwałem się z kanapy, gdy za moim oknem pojawiła się ledwo widoczna łuna światła, która praktycznie od razu zniknęła. Domyśliłem się, że ta nagła jasność wymsknęła się przez otwarte drzwi, więc również wyszedłem na zewnątrz. Na początku nie zobaczyłem nic, zwykłą ciemność, w końcu była już ta jesienna godzina, kiedy to już dawno się ciemni. Dopiero, gdy moje oczy się przyzwyczaiły byłem w stanie odróżnić kolorowego ptaka od drzewa, z którego przy większym wietrze spadały liście.

Stała jakieś pięć metrów ode mnie i patrzyła się wprost na mnie. W ręce trzymała smycz, wokół radośnie biegał włochacz, a ona jak zwykle miała na sobie kolorowy ubiór. Na stopach miała żółte trzewiki, zgnitozielone spodnie dobrze opinały jej nogi, a szarą bluzkę schowała pod bordową kurtką przeciwdeszczową. Zawsze wydawało mi się, że połączenie tylu kolorów jest złym pomysłem, w ogóle wszystkie barwy - inne niż czarny, biały - źle ze sobą współgrały, ale gdy widzę przed sobą tę istotę - wiem już, że pasują do siebie idealnie. Z nią.

W pewnym momencie włochacz wyrywa się tak, że musi się poruszyć. Ciągnie ją w stronę drogi, więc chce iść na spacer, a Mary trochę się wacha, ale w końcu przegrywa z wyrywającym się psem i podąża za nim. Nim jednak odwraca się, wydaje mi się, jakby coś mi chciała przekazać, jakiś ruch głową, może oczami. Lecz nim zdążę wydedukować, ona znika już za płotem kolejnego sąsiada. Na trzęsących się nogach - jakby nie było, miałem na sobie tylko koszule - wróciłem do domu. Złapałem pierwszy lepszy ciuch, którym okazała się marynarka z pracy, pasująca do spodni, ubrałem ją i wyszedłem na zewnątrz. Przekręciłem klucz i szybkim krokiem przeszedłem na skróty przez trawnik, aż znalazłem się na asfalcie. Jakieś osiem metrów dalej dostrzegłem Mary, która powoli szła z psem, który wesoło merdał ogonem. Był tak mały i czarny, że ledwo dało się go dostrzec, ale było to możliwe, jeśli ktoś wiedział, że on tam idzie. Szybko pokonałem ten krótki odcinek i cicho wmiksowałem się w miejsce między Mary a poboczem drogi. O tej porze nie jeździły tutaj samochody, więc miałem pewność, że nikomu nic się nie stanie. Droga była dosyć wąska, a my zajmowaliśmy jego połowę.

Po przejściu kolejnych dwóch metrów, wreszcie zostałem obdarzony jej cudownym wzrokiem. I w sumie nie wiem, czy dobrze, że się z tego cieszyłem, bo z wrażenia, czy czegokolwiek innego, aż przystanęła. Stanąłem również, nie wiedząc o co chodzi i czy w ogóle wydusi coś wreszcie z siebie. Jeśli chodzi o mnie - zabrakło mi języka w gębie. A nawet jakbym się już odezwał, byłyby to chyba same komplementy odnośnie jej nóg i w ogóle całokształtu.

- Naprawdę masz na sobie garnitur?

Zerknąłem na swój ubiór i tak, miałem na sobie garnitur. Wiem, że nie byłem już w pracy i przebrałem się po prysznicu, ale to było jedyne odzienie, które miałem pod ręką. O co jej w ogóle chodzi? Jest czysty.

- Jak widać - jednak odzyskałem głos.

- I krawat? Cały czas chodzisz tak formalnie ubrany?

- Zwykle tak.

Naprawdę miałem też krawat? Dlaczego ja go po kąpieli ubierałem?

- Dziwny jesteś - ruszyła do przodu, więc dotrzymałem jej kroku.

Nawet jeśli byłem dla niej dziwny - ona do tej pory także była dla mnie dziwaczką.

- Dlaczego tak uważasz? Moja pozycja nakazuje mi formalny ubiór, tak samo twoja.

- Moja?

- Praca z dziećmi wymaga większej wyobraźni. A dzieci lubią, gdy coś jest kolorowe. Zwykle nie widuje ich się w czerni i szarościach, bo są to nudne odcienie i dość poważne. Ty, jako przedszkolanka, ubierasz się pod ich wyobraźnię i tym samym dzieci bardziej cię lubią.

- Nigdy nie pomyślałam o tym w ten sposób.

No proszę, facepalm. Naprawdę jej nie rozgryzłem? Z jakiego niby innego powodu miałaby się tak niedorzecznie ubierać?

- Ale faktycznie masz rację - w mojej głowie przeskakują kolejne trybiki. O czym ona teraz mówi? - Jesteś poważny, nudny, masz wymagającą i odpowiedzialną pracę. Dlatego też nie masz żony i dzieci. Czarny skutecznie odstrasza.

- Co?

- To samo - zaczęła się śmiać, a ja nadal nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem.

- To nie przez garnitur.

- Tak, ja wiem - w miarę się uspokoiła, ale nadal mówi z lekkim uśmiechem. - Garnitur często przyciąga te kobiety. Dzieci zaś są ciekawe poważnego pana. Ale dlaczego on jest wciąż sam?

- Mam ciężki charakter - odpowiadam zgodnie z prawdą. Nie mam po co ją okłamywać.

- Za pewne. Ale się raczej o tym nie przekonam, bo nie ma po co. Jesteśmy różni i pozostańmy przy zwykłym cześć, gdy będziemy się mijać gdzieś koło domu.

Nie chciałem zgadzać się na taki układ, ale nie miałem innego wyjścia. Mary była zbyt... ciekawa, abym mógł od tak zerwać tę znajomość. Widocznie skutecznie odstraszyłem ją swoim chłodem i złością, którą okazałem jej zaledwie parę dni temu.

Reszta spaceru minęła nam w ciszy, zresztą po przejściu kolejnych paru metrów, zawróciliśmy. Powietrze po deszczu było przyjemne, ale o tej porze roku wydawało się, jakby było co najmniej minus trzy stopnie na termometrze. Pomachała mi na pożegnanie i zniknęła w swoim mieszkaniu.

Nazajutrz również wyszedłem z nią na spacer. Kolejnego także i jeszcze następnego też. Codziennie przez około dwa tygodnie chodziliśmy tak sobie i często w ciszy, nie chcąc rozmawiać o niczym, szliśmy przed siebie.

All colours of my happinessOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz