Kapelusz wspomnień

189 32 10
                                    

Schronisko wypełniło się istnie wiosennym aromatem. Cichy i spokojny wiatr rozwiewał moje włosy, a na drzewach zakwitały białe pąki. Warszawa została zasypana stoiskami z żonkilami, które wyróżniały się na tle ciemnego od spalin miasta.

Miałem wrażenie, że nawet czworonogi, do których zaglądałem i podawałem krople od weterynarza, były bardziej poruszone i szczęśliwsze. Zupełnie, jakby wraz z nadejściem wiosny w ich psie serca wkroczyła radość życia. Może zwierzęta przypominają jeszcze bardziej ludzi, niż nam się to wydaje?

Przyglądałem się skupionej na rozmowie z dyrektorką schroniska, żywo gestykulując. Wyglądała dosyć śmiesznie, co kilka sekund poprawiając rozwiane włosy, które wyszły z jej końskiego ogona. Właścicielka nie była jednak przekonana do jej opinii, bo kręciła przecząco głową i spuszczała wzrok. Wiktoria jednak nie odpuszczała.

Wtedy właśnie nastał idealny moment, w którym mogłem podejść do Julki, jednocześnie nie zwracając na nas większej uwagi innych, znanych już mi ludzi. Zakradłem się niczym detektyw do małego pokoju, w którym zawsze czekała na nas herbata, cukierki oraz plastikowe krzesła z poduszkami na siedzeniach.

Stała oparta o blat stołu, wybierając kolor cukierka czujnie spoglądając na swoich słodyczowych kandydatów. Było coś w jej spokojnej twarzy, co pozwoliło mi stwierdzić, że miała dobry humor.

Choć czy Julka, potrafiła kiedykolwiek mieć zły, wręcz arogancki humor?

— Ah, te trudne wybory! — Oparłem się o białą futrynę drzwi, klaszcząc w dłonie. — Dzień dobry, Księżniczko.

Jej policzki delikatnie się zaczerwieniły, niczym po kilku okrążeniach truchtem na lekcjach WFu. Zdecydowanym ruchem zabrała z miseczki białego ,,Michałka", i pokręciła mi jego opakowaniem przed oczami.

— Takie wybory, to nie wybory. Bo masz dwie opcje: albo takie które uwielbiasz i mógłbyś wypić wodę z kałuży za ich smak, albo dobre, ale nie wyborne. — Kiwnęła głową, gryząc białą czekoladę cukierka.

Zaśmiałem się, kiwając głową niczym będąc na matematyce i z powagą twierdząc, że wszystko rozumiem. Życie czasami przypominało mi taką właśnie lekcję matematyki. Niezrozumiałe, często wymykające się z rąk i nie trzymające się zasad.

— Dalej mówimy o cukierkach, czy coś mi umknęło? — Uśmiechnąłem się, nalewając do plastikowego kubeczka lemoniadę z dużym dodatkiem mięty. — Ktoś tu ma dobry humor.

Usiadła zmęczona na krzesło i wyprostowała opalone już nogi przed siebie. Wyglądała niczym odpoczywająca na leżaku nastolatka, odwracająca głowę w stronę bystrego słońca nad morzem. Julce jednak wystarczył mały pokoik będący chwilą wytchnienia dla wolontariuszy schroniska na warszawskim Okęciu.

— Wiosna to czas, kiedy przyroda rodzi się na nowo. Może niektórzy ludzie też powinni? — Spojrzała bystro w moje oczy, aż przestraszyłem się tak szybkiego gestu z jej strony. — To nie oznacza, że będę inna. Może jednak, dla jednej osoby mogę zrobić wyjątek?

Sączyłem powoli lemoniadę, delektując się odwagą, która wkroczyła w Julię Kwiatkowską. Przez ponad dwa tygodnie widywałem ją jedynie wystraszoną, udającą że ludzie nie istnieją, skierowaną w stronę opieki nad zwierzętami, dziewczynę. Teraz, siedziała przede mną osoba, która potrafiła utrzymać wraz ze mną wzrok, delikatnie się rumieniejąc. Potrafiła się do mnie odezwać, a nawet ofiarować przebłysk uśmiechu. Jakby prawdziwa twarz Julki właśnie odnalazła odpowiednią drogę, w tym jej labiryncie.

— Już myślałem, że chciałaś dwa razy w tygodniu obchodzić urodziny. To byłoby zbyt samolubne. — Prychnąłem, unikając jednocześnie zachłyśnięcie. — Pamiętałaś o kapeluszu?

Zaufaj mi, Druhno!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz