Moje życie jest jak taki najdziwniejszy, najniebezpieczniejszy rollercoaster. Nie da się nad nim zapanować, toczy się jak chce. Zanim opowiem Wam to, co zamierzam chciałabym tylko dodać, że psychicznie oraz fizycznie sama siebie wykańczam. Czym? Chyba. Nadzieją. Mówią, że pisanie o problemach pomaga je rozwiązać, spróbujmy. Historia ma swój początek, jakże cudowny i solidny fundament dawno w przeszłości, dokładnie końcówka mojej podstawówki. Jakbym miała siebie zdefiniować w tamtym okresie - dziecko, które nikogo nie potrzebuje prócz własnej wredoty. Byłam osobą, która nie potrzebowała absolutnie NIKOGO. Nie umiałam kochać, często nawet lubić. Ludzie mi przeszkadzali, byłam zmęczona samym rozmawianiem z nimi. Ale żyło mi się tak dobrze. Tak przynajmniej mi się wydawało. I tak wydaje mi się teraz. W maju (bo tak mi się kojarzy) postanowiłam nieświadomie wejść na ten rollercoaster. To był rok 2015 o ile mnie pamięć nie myli. I miejsce - Tropikalna wyspa. Ulala, vacation vibes te sprawy. No niekonieczne, bo sztuczna wyspa, ale nieistotne, klimacik był. Bardziej szczegółowo, to była wycieczka szkolna. Pani od języka niemieckiego organizowała nam cudowne wycieczki. Szczerze powiedziawszy tęskno mi za nimi. Zorganizowała również tę. Nie wiedzieć jak to się stało w autokarze siedziałam sama. Albo jednak wiedzieć. Nienawidziłam ludzi. Siedział przede mną chłopak, który o dziwo nie tylko mi działał na nerwy. Pan od w-fu postanowił go przesadzić na przód autokaru, a na jego miejsce posadzić dwóch chłopaków. Jednego to nie pamiętam, nie wiem kto to był. Ale drugi. No właśnie. Drugi okazał się człowiekiem, który sterował rollercoasterem.
