Dmuchawiec |Enjoltaire|

146 20 80
                                    

Mały chłopiec o promiennych, zielonych oczach i z masą ciemnych, gęstych loczków na głowie biegał radośnie po parku. Był tam całkiem sam — próżno można by wypatrywać rodziców tego roześmianego brzdąca. Z zapałem skakało dziecko od kwiatka do kwiatka, od drzewa do drzewa, próbowało łapać latające wokół motyle i chichotało przy każdym kroku. W lewej rączce trzymało parę podwiędniętych i zmiętych już kwiatów — mleczy, stokrotek oraz niezapominajek.

Ludzie przechodzący obok patrzyli na małego Grantaire'a z uśmiechem. Był rozczulający w odrobinę za dużym, ciemnozielonym T-shircie i ze zdrowymi rumieńcami na malutkiej twarzyczce. On odpowiadał im wyszczerzonymi zębami, od czasu do czasu wyseplenił „Dzień dobly", a raz nawet obdarował jakiegoś mężczyznę jednym ze swoich nie-do-końca-żywych kwiatków. Był uosobieniem stanu zwanego powszechnie beztroską.

Szczęście jest zabawnym bytem. Niektórzy myślą, że muszą je sobie wypracować, inni szukają go przez długie lata. A tymczasem ono przychodzi samo, kiedy tylko ma na to ochotę. Nie trzeba czarować rzeczywistości. Ten chłopiec był na to żywym dowodem — był szczęśliwy, bo nie gonił za nie wiadomo czym, a jedynie zachwycał się tym, co miał. Nie potrzebował nic ponad zieloną trawę, świeże powietrze i parę ciepłych promieni słońca. Wystarczały mu barwy kwiatów, delikatne skrzydła motyli i cichy bzyk trzmieli w bzie nieopodal. I radowało go, że może się tym po prostu cieszyć. Definicją szczęścia była dla niego wolność. Kochał świat, bo był piękny i kolorowy. Kochał życie, bo nie było powodu, by go nie lubić.

Lekki wiatr poruszył gałęzią drzewa. Na głowę malca posypały się małe, bielusieńkie kwiatuszki. Grantaire wybuchnął śmiechem. To przecież zabawne, że późną wiosną pada tak ciepły i wonny śnieg! Upadł na kolana i wplótł króciutkie paluszki między źdźbła trawy. Była taka miękka... I cudownie pachniała. Mógłby ją głaskać godzinami i wcale by mu się to nie znudziło. Mógłby z zapałem liczyć mrówki przemykające pomiędzy łodyżkami nienazwanych kwiatków, chociaż umiał liczyć tylko do ośmiu. Mógłby tylko siedzieć i wąchać świat cały dzień. Nie rozumiał, po co dorośli się tak spieszą. Nie lepiej poleżeć na ziemi wpatrując się rano w obłoki, a wieczorem w gwiazdy? Nie lepiej obserwować kolorowe owady znaczące w powietrzu zabawne zawijasy? Albo chociaż dotknąć jasnych, młodych listków i otworzyć duszę na piękno świata?

Wirowały wokół niego barwy obcych ludzi, którzy przychodzili i odchodzili równie szybko, ani na chwilę nie przystając, by zachwycić się znaczącymi trawnik kolorowymi cętkami kwiatów. Szary, nudny, szybki świat ludzi starych.

Szelki uwierały go w lewe ramię, więc zdjął je z niego. Po co komu szelki? Można być szczęśliwym bez nich? Można — przecież właśnie to udowadniał. Więc po co?

Podszedł do niego jakiś chłopiec. Przybysz miał jasne, kręcone włosy i duże, niebieskie oczy, które zdawały się przewiercać na wylot.

— Cześć — powiedział wyraźnie, wyciągając prawą dłoń z kieszonki i podając ją nowemu koledze. — Jestem Enjolras, a ty?

Grantaire uśmiechnął się do niego szeroko.

— Witaj, Enjolrasie. Jestem Grantaire. Miło mi cię poznać — zrobił poważną minę. — W sumie sam nie wiem, co to znaczy, ale duzi tak zawsze mówią. Od kiedy tu jestem, usłyszałem to już osiem razy.

Nie wiadomo, ile dokładnie razy usłyszał te słowa, ponieważ, jak już zostało wspomniane, nie potrafił liczyć dalej. W jego pojęciu „osiem" znaczyło tyle, co „dużo".

Uścisnęli sobie dłonie. Grantaire pomylił strony i podał Enjolrasowi lewą, jednocześnie podciągając trochę szelki.

Nowopoznany chłopiec wyciągnął coś zza pleców.

— Widziałem, że zbierasz kwiatki — oznajmił — ale takiego jeszcze chyba nie masz.

W jego małej piąstce znajdował się siwy dmuchawiec.

— Dziękuję — Grantaire otworzył szeroko oczy. Pierwszy raz dostał kwiatek od kogoś. Dotychczas jedynie on rozdawał innym te, które sam znalazł. — Jest śliczny.

Chciał pogłaskać srebrny puch, którym pokryty był dmuchawiec, ale rzecz jasna nie udało mu się to. Dmuchawiec rozpadł się pod wpływem dziecięcego dotyku.

— Och... Przykro mi — Enjolras poklepał go współczująco po ramieniu. — Musiał być jakiś zepsuty. Nie martw się, znajdziemy drugi.

Jak się łatwo domyślić, finał akcji poszukiwawczej podobny był do pierwszej próby zaprzyjaźnienia się z roślinką.

— Nie rozumiem — zmarszczył brwi nowy przyjaciel Grantaire'a. — Musi być taki mięciutki... Dlaczego nie chce dać się dotknąć?

— Może nie lubi przytulania? — wzruszył smutno ramionami chłopiec. — Szkoda. Taki się wydawał miły. Trudno.

Ale w jego zielonym oczku zakręciła się łza. Nie mógł pojąć, dlaczego taki śliczny kwiatek nie pozwala się pogłaskać.

Jego nowy kolega zauważył kropelkę na policzku.

— Hej, ale nie płacz — poprosił cicho. — Może niektórzy nie lubią przytulania, ale inni już tak. Jeśli ten kwiatek nie chce, to nic nie poradzisz. Ale możesz spróbować z jakimś innym.

Enjolras nieporadnie objął Grantaire'a malutkimi rączkami.

— Wiem, że jest ci smutno — wyszeptał mu do ucha — ale nie płacz. Proszę.

Malec otarł łzę z twarzy kolegi, po czym wytarł palce w swoją czerwoną koszulkę.

— No, uśmiechnij się — szturchnął Grantaire'a, który nieśmiało wykonał polecenie. — Widzisz? Już lepiej.

— Enjolras? — zagadnął.

— Hm? — mruknął ten w odpowiedzi, zaabsorbowany poprawianiem jego szelek.

— Będziemy przyjaciółmi? — spytał, uśmiechając się szerzej i miętosząc w dłoni łodyżkę dmuchawca.

— Dobra — zgodził się Enjolras. — A co to właściwie znaczy?

— Nie mam pojęcia. Ale odkąd tu siedzę, usłyszałem to słowo już osiem razy.

Dmuchawiec |Enjoltaire|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz