I

338 11 5
                                    

Krasnoludy ostentacyjnie przekazywały między sobą obiekt. Metalowy przedmiot dryfował nad końskimi grzywami, przekazywany z jednych dłoni do drugich, za każdym razem wzbudzając sztuczne i wyćwiczone pochwały u przyjmującego.

— Fantastyczne, nie? – Wypiął pierś jeden, o jasnej brodzie zakończonej małym, zgrabnym warkoczem.

— Wy, ludzie, nigdy czegoś podobnego nie stworzycie – gadał drugi zwany Landshafftem.

— Na swoim fachu się znamy jak żaden ludź! – Trzeci łupnął pięścią w wychwalany obiekt, który, obmacany przez całą grupę, powrócił do właściciela. Obiektem był srebrny puklerz o wybrzuszonym środku w ciemniejszym kolorze. W tymże środku mieścił się wygodny, drewniany uchwyt. Korpus był ozdobiony krasnoludzkimi znakami. Niekiedy sprośnymi.

— Rzec by można, nieludzka robota – uśmiechnął się jadący obok nich krótkowłosy brunet w średnim wieku. Miał poważne, budzące respekt oblicze i niewzruszone spojrzenie. Ubrany był w luźną długą szatę wyszywaną nieznanymi innym jadącym symbolami. Na plecach wisiał kostur. Na jego końcu znajdował się twardo przymocowany inkluz - kryształ mieniący się setkami barw. Inkluz był otoczony dębowymi gałązkami.

— Doprawdy zastanawiam się – mruknął głośno ten trzeci, z długą czarną brodą, właściciel puklerza – czy to duma nie pozwala wam używać krasnoludzkich sprzętów? Musicie koniecznie używać swojego? Cóż z tego, że do naszego się on nie umywa, człowiek nie zniży się przecie do naszych wyrobów, hę?

— Nie w tym rzecz - rzekł bardziej z nudów niż chęci wyjaśnienia Geralt, dotychczas milczący – zważcie, panie Froffhold, że ten puklerz jest stworzony dla krasnoluda. Puklerze same w sobie są niewielkich rozmiarów, a te krasnoludzkie, z oczywistych względów, są jeszcze mniejszse. Żaden człowiek nie zrobi z niego użytku. Poza tym kierujecie zarzuty do wiedźmina i czarodzieja. Wiedźmini tarcz nie używają, za pana Deratta się nie wypowiadam, ale czarodzieja z nią też sobie nie wyobrażam.

— nie zrobi użytku, nie używają, nie wyobrażasz. Jak chęci brak to i złota rybka nic nie wskóra. Widziałem ludzi, którzy walczyli tarczami wielkości małych rondelków, niekiedy całkiem nieźle. Wreszcie, przecie ja nie do was to kieruję, myślicie że po co tak głośno gadam? – spytał retorycznie i zaraz odpowiedział. – Żeby te ofermy z tyłu usłyszały!

Tu obejrzał się w kulbace i wyszczerzył do jadącej za nimi kawalkady temerskich żołnierzy.
Ci nie zareagowali na zaczepkę. Zmęczenie udzielało się większości kompanii na tyle, że cały dzień podróżowali w milczeniu. Gdy wyruszali, to hoho! Wszyscy z werwą na wojnę się wybierali, a podczas żmudnej drogi sprzeczki na tle rasowym były jedną z głównych rozrywek.

Krasonludy! Durne skrzaty!
Broda aż po pas!
Głupie, wredne, chamowate!
A, pies jebał was!

Tak podśpiewywały temerskie wojaki w pierwszych dniach. Bardzo z resztą nieprawdziwie i krzywdząco, może za wyjątkiem bród. Krasnoludy dłużne pozostawać nie zamierzały i wyśpiewywały hucznie wyzwiska w kierunku ludzi i ich zwiędłych kusiek.
Warto wspomnieć, że w tym sporze proporcje uczciwe nie były. Bowiem w skład kompanii liczącej blisko siedemdziesięciu chłopa, wchodziło siedem krasnoludów, wiedźmin i czarodziej. Pozostałą grupę stanowili ludzie - temerskie wojsko pod przywództwem kapitana Gelfroda, który jechał gdzieś daleko przed nimi, na początku, jak przystało na wodza. A że ani wiedźmin, ani czarodziej do zwad chętni nie byli, to przed brodaczami było trudne zadanie zbluzgania tylu ludzi. Niemniej próbowali, i gdy dziś - to jest czwartego dnia męczącej podróży - ludzie mieli dość, to brodacze wykorzystywali swoją kondycyjną przewagę.

— Powiedzcie no, panie wiedźmin – zagadał Froffhold w przerwie w wygwizdywaniu melodii do ordynarnej piosenki o ludzko-psich podchodach. – Co wy tu na dobrą sprawę robicie?

Wiedźmin: W Słusznej Sprawie [Zakończone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz