XIII

58 6 0
                                    

Wybiegli więc z kanałów. Pierwszy pewnie, drugi ostrożnie i sceptycznie, wypatrując jakiegoś ubytku w iluzji której się obawiał. 
Stwierdził jednak, że porastające mur za wyjściem pnącza są prawdziwe, prawdziwe są zsuwające się z nich zagubione krople w których dziesiątkach odbijało się, również jak najbardziej prawdziwe, słońce. Ostatecznie przekonał go mróz. Ten poznał w ostatnich dniach tak dobrze, że nie miał wątpliwości. Był za miastem.

Murek który porastały pnącza, rozciągający się po lewej stronie od wyjścia, wyznaczył ich trasę. Z tej strony byli osłonięci, co ich cieszyło. Z prawej jednak rozciągał się piękny, lecz niepokojący krajobraz.
Znajdując się tuż za wyjściem, widzieli obóz temerczyków rozciągający się pod wzgórzem. Dziesiątki, setki odległych białoniebieskich namiotów zdawało się świecić pustkami. Za namiotami rozciągały się połacie gęstych świerków i jodł, a nad wysokimi temerskimi sztandarami górowało niebo pokryte białą masą gnającą po nim szaleńczo.
Widok byłby godny namalowania, gdyby jeszcze za tymi chmurami częściowo ukazywały się bijące w oczy promienie. Słońce jednak mijało właśnie połowiczny punkt swej podróży i kierowało się dokładnie w przeciwną stronę, stąd i Geralt wywnioskował, że znajdują się idealnie po przeciwnej stronie miejsca z którego rozpoczynał się rano szturm.

Przebierali nogami pospiesznie po żwirowej ścieżce, z lewej mając murek, z prawej zaś stromy spadek doriańskiego wzgórza. Gdy robiło się wężej, nogi deptały bezlitośnie porastający podstawy murku mech z którego z sykiem sprzeciwu wysiąkiwała nagromadzona nocą woda. 
Wreszcie prowadząca ich jakiś czas ścieżka znikła, doprowadzając wcześniej na polankę rozciągającą się za miastem. Było tu kilka starych szop i małych, opuszczonych chatek, które zdawały się tak zapomniane i zaniechane, że byłyby się rozpadły od zadanego od niechcenia ciosu, lub choćby przy próbie oparcia.

Geralt położył rękę na ramieniu zziajanego, drobnego ciałka, pojękującego i pokasłującego.
- Mogłaś poczekać. Jak widzisz, prawie cię dogoniliśmy - wywnioskował, widząc świeże krople potu i słysząc donośne sapanie po dopiero co zakończonym biegu.
- Chciałaś nas zabić - drugi wiedźmin rzekł znacznie chłodniej.
- Wieczne wyrzuty i pretensje - sapała wspierając ręce na kolanach. - Nie chce mi się nawet liczyć który raz was uratowałam. Zatłukliby was bez problemu.
- Więc zesłałaś na nas zgraję potworów mniemając, że lepiej poradzimy sobie z nimi, niż z bandytami.
- Dokładnie - odrzuciła brzydko, by zgryźliwy i ubabrany śmierdzącym błotem Eskel się odsunął. Nie odsunął.
- Sama jednak, pomimo przekonania, że sobie poradzimy, uciekłaś. Coś mi się widzi, że chciałaś się nas po prostu pozbyć.
- Źle ci się widzi. Nie widziałam tam nawet tego, co było w zasięgu ręki, a to ty właśnie kazałeś mi wywalić pochodnię w błoto. Nie chciałam zwyczajnie oberwać przypadkowym ciosem.
- Świetnie - brunet ani myślał odpuścić, Geralt przysiadł więc na pobliskim kamieniu, by odetchnąć. - Więc zagubiona i pozbawiona najcenniejszego ze zmysłów znalazłaś jakoś wyjście...
- Miałam szczęście.
- Albo od początku wiedziałaś, którędy iść.
- Eskel.
- Zamilcz Geralt. To jeszcze nie koniec, trzeba się jakoś przedostać przez...
- Eskel - białowłosy wpił w niego żółte oczy, a ręką uniósł za sznurek podrygujący medalion. 
- To nie ja - zaprzeczyła czarodziejka od razu.
Jakoś instynktownie cała trójka spojrzała na centrum placyku tworzonego przez stare chaty.
Niepotrzebne były już medaliony by poczuć pulsującą magię. Przez ich mózgi przefrunął jakby wicher za nic sobie mając osłonę w postaci czaszki, a pulsująca w okolicy magia zmrowiła kończyny falując w powietrzu. 
Wtem w centrum placyku buchnął z nieba grom. Ten eksplodujący w uszach, zaciskający zęby huk usłyszał z pewnością Foltest w Wyzimie, Jaskier będący z wizytą u królowej Anarietty, a może i nawet dysputujący właśnie z mądrą, choć niezbyt urodziwą żoną król Koviru. Grom nie tknął jednak ziemi - zatrzymał się tuż nad nią, rozganiając na boki rzadkie źdźbła trawy. Energia skupiła się tworząc pulsujące koło, które pojęczało chwilę kolejnymi wyładowaniami i znikło. Całość stała się tak szybko, że zdała się ot, przywidzeniem zmęczonych i odwodnionych uciekinierów.
Ale możliwość uznania tego za przywidzenie niweczyło dudnienie w uszach, zaciśnięte krzywo zęby, i przede wszystkim stojący w miejscu wybuchu Deratt de Voisenfer w niebieskim płaszczu odsłaniającym przedramiona, czapce i z kosturem opartym o przerażoną hukiem ziemię.
- Nie wiem - Geralt uprzedził pytanie podnoszącej się z ziemi czarodziejki, patrzącej z przerażeniem na bestię, która prężyła się obok Deratta. - I nie myśl o tym teraz, lepiej otrząśnij się w miarę szybko. Będzie potrzebna twoja pomoc.
Sam jednak myślał o tym. Kwalifikacja stworzenia była trudna. Było to pokraczne bydle stojące ciężko na czterech grubych łapach - każda zakończona trzema palcami przypominającymi haki, których prób wyprostowania podjął się Mocarny Numa, albo jaki ogr. Sięgał Derattowi do piersi, był wielki i masywny, pokryty niemal całkowicie jakąś czarną skorupą, a w miejscu gęby widniał gruby, zakrzywiony dziób, długi na półtorej stopy.
Klasyfikację Geralt uznał za bezcelową. Była to abominacja, eksperyment, efekt nudnych wieczorów jakie dotykały młodych czarodziei na studiach. Czarodzieje, nie mogoc chodzić do dziewczat, ani sprowadzać ich do siebie, zajęli się praktycznym wykorzystaniem nabywanej wiedzy. Mieszali gatunki, łączyli organy, podmieniali jedno z płuc na skrzela, by stworzyć organizm mogący swobornie żyć i pod wodą i na powierzchni, zamieniali wątroby na dodatkowe serca. Wszystko to, i znacznie więcej, wykonywane było przez niewprawionych, zafascynowanych młodzieńców w zaciszu uczelnianych piwnic i zakamarków, w opłakanych, prowizorycznych, niesterylnych warunkach, gdzie nie sięgało nadzorcze oko, lub przynajmniej udawało że nie sięga. Słowem - eksperymentowali. Jeden z takich młodocianych eksperymentów, doskonalony przez lata, stał właśnie u boku swego stwórcy i z jakiegoś powodu rył zakrzywionym dziobem zmarzniętą, twardą glebę.
- Tak. Słuszne spostrzeżenia - uśmiechnął się Deratt. - Taka istota nie ma racji bytu. Dziób u ssaka, pokraczne nogi, masywne cielsko. Ha! Sprawdza się za to przy szturmach. Z barykad sypie się wiór. Tarcze, wozy, a nawet cieńsze mury padają jak Triss Merigold jak się ją trzepnie w łeb.
- Kim jesteś?! - krzyknęła czarodziejka, a stwór odpowiedział jej rykiem, równie pokracznym jak on sam.
- Przybyłem by cię zabić, czarodziejko. Wierzę, że więcej ci wiedzieć nie trzeba - mówił spokojnie uśmiechając się chłodno. - Mnie zaś jednak trzeba. Osobiście nic do was nie mam, wiedźmini. Zauważyłeś niechybnie Geralcie podczas naszej krótkiej znajomości, że obca jest mi nieuzasadniona nienawiść do was.
- Jeden z was przynajmniej - kontynuował dumnie - był mi potrzebny do dowiedzienia winy wiedźmy, ale pal to licho...mam już obciążające zeznania i trupa. Poza tym z dwojga złego dwór będzie wolał narazić się przygłupim, egoistycznym czarodziejkom, które o sprawie szybko zapomną, niż wszechpotężnej Radzie Czarodziejów. Jestem więc skłonny dać wam odejeść, pod skromnym warunkiem, który, biorąc pod uwagę wasz charakter, nie powinien być specjalnie obciążający: macie zapomnieć o tej kobiecie, i nigdy więcej nie wymówić jej imienia. Jeśli zaś zdarzy się wam, po pijaku lub świadomie, opowiedzieć komu o niej, gwarantuję, że każdy jeden wiedźmin będzie na pręgierzu u czarodzieji, a tego, spójrzcie choćby na nią, z pewnością nie chcecie. 
- Macie więc wybór: możecie zostać i zginąć, albo odejść i o sprawie na zawsze zapomnieć. Wybierajcie szybko - Nakagar marznie.
,,Nakagar" ryknął, chyba w geście sprzeciwu, wbił dziób głębiej w bogu ducha winną glebę.
- Błąd Deratt - syknął Geralt. - Nie mamy wyboru. Mniejsza o tę dziewczynę, to wasz konflikt który, jak słusznie mniemasz, nic mnie nie obchodzi. Ale z tego co tu nieostrożnie zeznałeś, skrzywdziłeś Triss. To znaczy że nawet odszedłszy, musiałbym cię ścigać. I zabić. A teraz mam ku temu świetną okazję.
Głos jego, zimniejszy od serc górskich golemów i cięższy niż wgniatający twardą glebę odwłok Nakagara, przeszył uszy jak nagły grom przed paroma minutami, ale w przeciwieństwie do niego, został w głowie, zaszył się i szumiał powodując mimowolne ciarki na całym ciele i odbierający mowę strach. 
Przynajmniej zwykle taki ten głos był, gdy kierowała nim nienawiść i groza mówcy. Teraz jednak przeraziła się tylko Laena. Eskel stał niewzruszony, w każdej chwili gotów rzucić się do biegu i w parę sekund przebyć spory dystans dzielący go od czarodzieja. Ten zaś, miast zblednąć, uciec, lub nawet zemdleć, uśmiechnął się tylko szerzej, potarł lekki zarost, pogłaskał chropowaty czub na głowie swego pupila.
- Twoja więc wola. Ale wiedz, że jak zmęczę się przez ciebie za bardzo, to na twojej Trisuni właśnie odreaguję irytację.
Wiedźmini skoczyli jednocześnie. Geralt zataczając półkole w lewo, Eskel w prawo. Na tego drugiego skoczył tupiąc derattowy pupil.
Czarodziej uniósł kostur, posłał szybką błyskawicę przed otaczającego go Geralta. Ten zatrzymał się w miejscu i z półobrotu uskoczył przed strzałem, czując smyrgający ramie przepływ energii. Deratt, znając już jego szybkość, nie powtórzył zaklęcia. Poczekał aż wiedźmin do niego podbiegnie, co trwało zaledwie kilka sekund, i gdy ten wyskoczył już w powietrze celując ostrzem tuż pod oko, zamachnął się kosturem, który, w zderzeniu z końcówką stalowego miecza, wywołał kolejny huk i wstrząs. Wiedźmin poleciał daleko w tył, upadł na krańcu wzgórza.

Wiedźmin: W Słusznej Sprawie [Zakończone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz