Być albo nie być?

19 3 8
                                    

Witajcie!

Zastanawialiście się kiedyś, czy rzeczywiście istniejecie? Czy całe wasze życie nie jest tylko wymysłem jakiegoś bliżej nieokreślonego bytu? Otóż, kiedy trzynaście lat temu obudziłem się w głośnym szpitalu z białymi jak kreda ścianami i lekko przerażającymi, sztucznie uśmiechniętymi pielęgniarkami, myślałem, że moje życie dobiegło końca. Czarna woda, błyszcząca w blasku wielkiej srebrnej kuli pochłonęła je na zawsze, a to, co widziałem i czego doświadczałem - było tylko kolejnym złudzeniem.
Mój ojciec został zamordowany nad brzegiem jeziora i tylko jedna osoba widziała sprawcę całego zdarzenia. Trochę ponad tydzień później ta osoba wjechała na chodnik i zabrała ze sobą do grobu siódemkę obcych ludzi. Moja matka odebrała światu siedem istnień. Siedem historii, z których każda toczyła swój własny, oryginalny bieg. Każda z nich zaczęła się i powinna skończyć w tym samym miejscu - w szpitalu. Coś jednak poszło nie tak i los pokrzyżował plany samej naturze.
Zamiast spokojnego, szczęśliwego zakończenia, historia została przerwana w połowie i już nigdy nie znajdzie się nikt, kto ponownie sięgnąłby po pióro.
Matka nigdy nie powiedziała mi, co zobaczyła tamtego na strychu. Dopiero niedawno udało mi się dowiedzieć, co wywołało ten przerażający atak paniki. Dzisiaj, kiedy o tym myślę, po moim karku zaczyna płynąć zimny pot, a widmowy zapach tego miejsca na nowo uderza w nozdrza. Może gdybym dowiedział się o tym wcześniej, jakby ojciec szybciej sprawdził ten jebany strych. Może wtedy wszystko wyglądałoby zapewne inaczej.
Lekarze powiedzieli potem, że fakt, że udało im się mnie odratować, to cud i gdyby moja mama nie zainterweniowała przed przyjazdem karetki i policji, to zastaliby pływające zwłoki. Mama była naprawdę bardzo dzielna. W całej tej sytuacji to właśnie ona została pokrzywdzona najbardziej. Jej mąż został bestialsko zamordowany na jej oczach. Nie zdążyła nawet pisnąć przed tym, jak morderca rozpruwał miłość jej życia. Sprawcę opisała jako nienaturalnie wysoką istotę w czarnym płaszczu. Podobno poruszał się szybko niczym kot i potrafił jednym ruchem doskoczyć do człowieka i zwalić go na ziemię. Tak, naprawdę użyła słowa istota. Ostatecznie, sprawca nie został odnaleziony, a sprawę uznano za nierozwiązaną. Jakże klasycznie. Rozwiązanie sprawy wymagałoby przecież od tych mundurowych skurwysynów nieco wysiłku i dobrych chęci. Niestety, dzisiejsi ludzie, zamiast rozwiązywać problemy, wolą zamiatać je pod dywan. Brak śladów, brak dowodów. Nic. Na pierwszy rzut jebanego oka.
Po wypadku nad jeziorem zaszły diametralne zmiany. Mama stała się milcząca, nieobecna. W końcu zaczęła pić i przestawała pojawiać się w pracy. Z czasem zaczęła przyprowadzać do mieszkania wielu podejrzanych typów, pozostawiając mi jedynie odgłosu agresywnego ruchania zza ściany. Rodzice taty, którzy nigdy nie byli w stanie zaakceptować mamy, co było zauważalne na każdej rodzinnej imprezie, nie pomagali. W sumie jedyne co pamiętam z tamtego okresu to płacz w poduszkę i ciągłe krzyki, niosące się po domu niczym wrzask rozwydrzonego bachora. Mama praktycznie ze mną nie rozmawiała, jakby bała się spojrzeć mi w oczy. Prawdopodobnie bała się, że byłbym w stanie wyczytać z nich to, czego tak bardzo chciała mi oszczędzić. Rozumiałem ją bardzo dobrze. Sam codziennie musiałem zmuszać się, aby spojrzeć w lustro. Byliśmy wtedy w żałobie po stracie taty, ale nie otrzymaliśmy wsparcia od nikogo.
Na pogrzeb przyszliśmy tylko my, dziadki od strony taty i kilku jego kolegów po fachu. Kiedy wydarzy się coś wyjątkowo złego, ludzie mają zdolności do natychmiastowego ulatniania się z powierzchni ziemi. Na pogrzeb "lubianego i szanowanego historyka" przyszło 8 osób. Jaka piękna ironia.

Matka przez cały czas była na skraju załamania nerwowego. Klienci w barze zaczęli narzekać na przygotowywane przez nią dania. Podobno smakowały jak gówno. Mieli rację. Po wypadku mama straciła dawny zmysł kulinarny, a jej potrawy zaczęły przypominać cienie dawnych specjałów. Szefowa powiedziała jej, że powinna się zgłosić do sanatorium, rodzice taty - do szpitala psychiatrycznego, gdzie powinna poddawać się regularnej terapii elektrowstrząsowej. Teraz, po wielu latach, najchętniej sam poddałbym ich takiej terapii. Niestety, oboje już dawno nie żyją.
Z moją mamą było naprawdę źle. Często miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Kilka razy zdarzyło się, że w nocy wzywała policję, bo zobaczyła w pokoju wysoką, chudą postać bez twarzy w czarnym kapturze. Podobno stała pod ścianą, trzymając ręce wyciągnięte przed siebie w taki sposób, jakby coś mamie oferowała. Jakby chciała jej dać coś od siebie. Albo jakby... chciała ją do siebie przyjąć. Do swojego piekielnego królestwa, gdzie dokończyłaby swoje brutalne dzieło.
W tamtym okresie rozumiałem ją doskonale. Mimo tego, że bardzo się bałem. Sam nie byłem pewny i nadal nie jestem, co dokładnie zobaczyłem wtedy przez okno na strychu. Łapałem się na tym, że idąc ulicą raz po raz oglądałem się za siebie, ponieważ wydawało mi się, że kątem oka zauważam jakiś cień. Jakby od tamtego czasu to coś przykleiło się do nas i podążało za nami w jakimś tylko sobie znanym celu. Byliśmy naznaczeni morderstwem, a ten byt perfekcyjnie potrafił to wyczuć. Nigdy wyraźnie go nie widziałem, chociaż czasem nawiedzał mnie w snach. Przybierał różne formy. Czasami humanoidalnego, mitycznego potwora, a czasami wysokiego człowieka w czarnym kapturze. Zawsze tylko stał i wpatrywał się we mnie swoimi niewiarygodnie przenikliwymi oczami. Nigdy się nie odezwał. Może to i dobrze. 

Nierealia [wersja ostateczna]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz