Sina

13 0 0
                                    

Sina zakasłała, zakrywając usta materiałową chusteczką. Od samego rana wiatr dął nieznośnie, niosąc ze sobą ogrom pyłu utrudniającego oddychanie. Poprawiła szal, jednak niewiele to pomogło. Piach wnikał pod ubrania z łatwością, z jaką wzburzone morze pochłania statki. Czuła go pod i na języku. Zgrzytał między zębami i łaskotał w nosie. Z każdą minutą coraz bardziej nie do zniesienia. Opuściła głowę i przymknęła powieki. Kierowała się w stronę okazałego budynku z surowej, czerwonej cegły, królującego nad wioską ze szczytu wzniesienia. Zmusiła się i odsunęła nieco kaptur. Zrobiła to tylko po to, by upewnić się, że nadal idzie wzdłuż dobrze sobie znanej, wydeptanej ścieżki wiodącej na szczyt pagórka. Smuga smolistego dymu unosząca się z wnętrza komina upewniła ją, że powinna się pośpieszyć.

Dotarła do niewielkiego ganku i tam pobieżnie otrzepała ubrania. Nadal lekko zdyszana, otworzyła drzwi i najszybciej jak tylko mogła, weszła do środka. Nie chciała wpuścić burzy za sobą. Podłoga w sieni błyszczała, ale raczej nie dlatego, że ktoś ją mył. Pod ścianą, jedne przy drugich ułożono buty. Nie jedną parę, lecz kilka. Dobrze wiedziała do kogo należą i czyje stopy w nich chadzają. Zdjęła płaszcz i odwiesiła go na przeznaczonym do tego stojaku. Materiał barwy khaki przypominał już tylko zmiętą szmatę i miał na sobie więcej dziur niż ser pleśniowy. Swoje lata też już przeżył. Niestety – miała innego, a na zakup nowego nie wchodził w grę. Większość zarobionych pieniędzy przeznaczała na naukę, a to co zostało, szło na bieżące potrzeby. I gdyby tak zsumować wszystkie wydatki, pod koniec miesiąca zostawała z pustymi kieszeniami.

Mistrz Lambert krzątał się po niewielkiej izbie kuchennej, parząc herbatę i mamrocząc do siebie pod nosem. Sprawiał wrażenie wielce zafrapowanego, co przy jego raczej flegmatycznej naturze wydało się dość nietypowe. Naliczyła osiem kubków rozstawionych na stole i czekających na zalanie, a za razem o dwa więcej niż być powinno.

– Mamy mieć gości? – zapytała.

Mężczyzna podchwycił wpatrzone w blat spojrzenie. Przytaknął.

– Można tak powiedzieć. Powinni się zjawić godzinę temu, ale przez tę okropną burzę jeszcze nie dotarli. Trochę się niepokoję. Mam nadzieję, że dadzą sobie radę.

– Kurzawice to największa zaraza tego świata – mruknęła. Za oknami wiatr świszczał, piszczał i choć dochodziło południe, spowił świat półmrokiem. – I jak oni tu niby trafią? Po omacku?

– Nie wolno ci tak mówić. – Uniósł pokrywę wiszącego nad paleniskiem garnca, sprawdzając czy woda w nim bulgocze. – Wysłałem Hieronima do wieży obserwacyjnej w zachodniej ćwiartce. Przyprowadzi ich. Trafiłby z powrotem nawet z zamkniętymi oczami.

– Zachodnia ćwiartka... – powtórzyła cicho. – Miastowi?

Pokryte licznymi zmarszczkami kąciki oczu mężczyzny wygładziły się, a usta rozciągnęły się w półuśmiechu.

– Dowiesz się jak przyjadą – powiedział tajemniczo. – A teraz zmykaj, jestem trochę zajęty. Reszta adeptów jest w salonie, możesz do nich dołączyć.

***

Już na korytarzu słyszała dochodzące z salonu głosy. Większość z nich tworzyła paplaninę nie do odróżnienia, jednak nie wszystkie. Jeden wybijał się szczególnie. Górował nad pozostałymi barwą, brzmieniem i głębią. Przypominał grzmot rogu i dudnienie bębna, a kiedy się odzywał futryna drzwi, do których przytknęła ucho aby posłuchać, drżała. Wzięła głęboki oddech, podkasała rękawy i pociągnęła za klamkę.

– JESZCZE RAZ MNIE OBRAZISZ, ROZPŁASZCZĘ CIĘ NA TEJ PODŁODZE, JAK TU STOJĘ!

Dokładnie pośrodku izby, napinając groźnie mięśnie i mierząc się spojrzeniami, stali dwaj młodzi mężczyźni. Właściciel grzmot-głosu miał szczególnie zaciętą minę i wyglądało na to, że zamierza wprowadzić groźby w czyn. Był bowiem tak wielki i umięśniony, że swoją osobą zajmował znaczną część pomieszczenia. Mierzył grubo ponad dwa metry, a co za tym idzie, przerastał rywala o więcej niż głowę. Westchnęła z politowaniem i wślizgnęła się do środka.

Mój szkic.Where stories live. Discover now