Sina4

2 0 0
                                    


– Teraz nie wiem na czym skończyłem. Wioska... ach, to. Widzieliście wcześniej jakąkolwiek inną mapę? Przypominam, że sporządzanie własnych kopii bez wiedzy starszyzny jest zabronione! Kiedy skończymy zwinę ją i zabiorę, więc przypatrzcie się uważnie i zapamiętajcie najwięcej szczegółów jak tylko potraficie.

Edmund zdjął ze ściany jedną z latarenek i postawił przed sobą. Światło rozlało się po powierzchni papieru, pachnącego i jak to tylko stary papier potrafi. Tajemnicą, sekretami i obietnicą niesamowitych przygód. W świetle jarzącego się knota wszystkie litery i znaki stały się bardziej widoczne, stopniowo odkrywając swoje znaczenie. Oczy przyszłych mistrzów wędrowały z jednego punktu do drugiego, w powietrzu czuło się rosnące podekscytowanie. A więc tak naprawdę wyglądał świat!

Wioska skrywała się głęboko w samym centrum pogórzy, porośniętych wyłącznie wrzosowiskami. Od strony północnej, gdzie ziemia na powrót zamieniała się w równinę, szary cień zakreślał kontury bagien. Niekształtnych, zaskakująco dużych i otaczających zachodni brzeg rzeki Pontar. Wprawdzie nie dorównywały rozmiarem wrzosowiskom, ale nadal stanowiły wyraźną plamę. Jeszcze dalej, w miejscu gdzie wody jeziora stykały się z lądem, mały domek imitował Wioskę Suma. Jednak nie to najbardziej przykuło uwagę adeptów. Tym czymś było miasto na zachodzie, w samym górnym rogu mapy. Ogromne, z masą wież i wieżyczek, domów i domków. Autor bardzo się postarał, aby je uwydatnić. W porównaniu do niego Wrzos i Sum zdawały się ledwie kroplami w morzu. Nawet pogórza traciły na wielkości. Miasto Medyków, stolica Płatka Życia. Sina miała wielką ochotę sięgnąć po pióro i uwiecznić ten obraz, by móc zachwycać się nim zanim zaśnie. Dobrze wiedziała, że nie może. Starszyzna nie pozwalała sporządzać notatek, a wszelkiego rodzaju mapy dostępne były tylko łowczym i niektórym handlarzom.

– Dlaczego starszyzna musi tak wszystko utrudniać? – Westchnęła. Nie powiedziała tego do nikogo konkretnego. Ot pytanie rzucone w powietrze, a jednak Lambert dosłyszał i postanowił odpowiedzieć.

– Udowodnijcie swoje oddanie wiosce, a otrzymacie własne egzemplarze. Na razie musi wystarczyć wam własna pamięć.

– Czy to naprawdę konieczne? – wtrąciła Eszelinda, marszcząc brwi. Poddała w wątpliwość sens zakazu.

Mistrz złożył ręce jak do modlitwy, a potem rozpoczął przemowę. Mówił wolno, jakby przygotowywał się do tej chwili od dawna.

– Nasi przodkowie przybyli tutaj uciekając przed wojną. Nie mogli patrzeć jak ich bracia walczą między sobą, jeden po drugim wyrzynając się w pień. Nie mogli znieść widoku rozpadających się rodzin, płonących domostw i krzyków pomordowanych. Uciekli, bo byli mądrzejsi. Mieli nadzieję znaleźć miejsce miejsce wolne od przemocy i ludzkiej chciwości. Dalekie od spisków i zakrwawionych ostrz. To miejsce...

– Znamy tę historię na pamięć – przerwał starszy z rodzeństwa Wolf. – To miejsce, to nasz dom.

– Źle wam się tu żyje? A może czegoś brakuje? Wszystko jest. Dzięki wrzosowiskom jest co jeść, w potoku płynie krystalicznie czysta rzeka. Dach nad głową też mamy. Czegóż można pragnąć więcej? Zrozumcie, nie potrzebujemy do życia świata zewnętrznego, splamionego krwią niewinnych.

– Przepraszam że przerywam, mistrzu. – Delia uniosła dłoń. – W Lotosie od lat panuje pokój.

– Dziś, a skąd wiesz co będzie jutro? – odparł Lambert. – Odpowiednim pytaniem będzie nie „czy?" ale „kiedy?" skażone nasienie znowu wykiełkuje, bo prędzej czy później tak właśnie się stanie. Nigdy nie zapominaj, jak skażona krew podatna jest na zakusy ciemnych mocy.

– Ciemne moce, naprawdę? Myślałem, że ten etap ślepej wiary mamy już za sobą – prychnęła Eszela. – Takich bzdur uczono sto lat temu!

Lambert uśmiechnął się dobrodusznie, jak rodzic tłumaczący coś oczywistego małemu dziecku.

– Wychowano cię w wielkim mieście, więc tego nie rozumiesz. Nie twoja wina. Matrona de Roeik zbyt długo pozwalała trzymać cię razem ze skalanymi. Przesiąkłaś ich kłamliwymi ideami. Nie zapominaj, że choć twoim ojcem jest jeden z nich, nadal masz w sobie naszą krew, gens Kanerva. Złe geny będą próbowały zepchać cię w stronę ciemności, skazić tak, jak skaziły ich wszystkich. Nie pozwolimy na to. Teraz jeszcze tego nie dostrzegasz, ale gwarantuję, że kiedy stąd wyjdziesz będziesz myśleć jak na prawdziwą córę wrzosu przystało.

Dziewczyna nie skomentowała, ale zaciśnięte jej usta wyraźnie mówiły, co o tym wszystkim sądzi. Porzuciła pozory słodkości, stając się zimna i wyrachowana. Na twarzy miała wypisaną jawną niechęć i pogardę. Lambert na pewno zdawał sobie sprawę, że adepci obserwują, zaskoczeni nagłym spięciem pomiędzy nim a młodą szlachcianką. Chociażby Sina, nie spodziewała się, że Eszela ośmieli się otwarcie zakwestionować jego autorytet. Słowo mistrza było święte, a jeszcze świętsze jeśli należał do starszyzny. Nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć.

– Jako spadkobiercy woli przodków musimy zrobić wszystko, by stać się w pełni niezależni. Wieki temu przysięgaliśmy, że stworzymy miejsce wolne od wojen i krzywd. Tylko od nas zależy czy je takim uczynimy! Piękne marzenie, prawda? – mówił z żarem.

– Skoro pragniemy niezależności, dlaczego co kwartał płacimy jałmużnę Miastu Medyków? – wtrącił Obrzyn. Nie licząc sprzeczek z Lucjanem rzadko się odzywał, ale kiedy już to robił, potrafił powiedzieć coś mądrego. – W przyszłym tygodniu ma przybyć delegacja. Ojciec powtarza, że znowu będą nas grabić.

Starzec zmalał, jakby nagle przybił go ciężar lat i niesionych doświadczeń. Sinie poczuła smutek, że tak szybko się zestarzał. Pamiętała go jeszcze jako silnego mężczyznę w kwiecie wieku. Często zaglądał do chaty w której mieszkała razem z babką, zanim ta zmarła. Niejednokrotnie z własnej woli pomagał przy utrzymaniu domu czy pracach na roli. A teraz? Stał się już tylko pomarszczonym staruszkiem o siwych włosach i zapadłych policzkach.

– Nieważne jak będziemy się starać, świat zawsze będzie wyciągać po nas ręce, usiłując związać brzemieniem współistnienia. Ceną naszej wolności jest, jak to nazwałeś chłopcze, jałmużna – rzekł.

– I właśnie dlatego szkolicie nas. – Edmund Wolf krótkim ruchem podbródka wskazał na osoby zebrane w komnacie. – Przyszłych obrońców.

– Dokładnie tak – potaknął Lambert. – Jesteście opoką, która w przyszłości będzie kontynuować tradycję. Kto wie, może za waszych czasów w końcu uda się zerwać pęta, z jakimi nie poradzili sobie wasi poprzednicy?

Mój szkic.Where stories live. Discover now