Rozdział IV

756 46 22
                                    

Pan Aleksander Koniecpolski obudził się tamtego dnia wyjątkowo wcześnie. Jako, że naturalnie pragnął odpocząć tygodniach ciężkich wojaży w obronie Rzeczypospolitej, pragnął spędzić w swojej izbie jeszcze trochę czasu, nim zupełnie się wybudzi. Tylko sen stanowił dla niego jakąkolwiek namiastkę odpoczynku od ciężkich walk ostatnich kilku tygodni. Za dnia zdawało mu się czasami, iż dochodzą go szczęki obijanych o siebie szabli, strzałów oraz krzyki ranionych w walce. Czasami, gdy wychodził doglądać ojcowskich włości, zdawało mu się, że w oddali dostrzegał męża z rozłupaną czaszką, całego we krwi, o skórze bladej niczym świeżo co pokryta tynkiem ściana, jak u najprawdziwszego trupa... ale to były mary, tylko mary. A pan Aleksander nie chciał jeszcze oglądać swoich mar. Zacisnął ciasno powieki, po czym przewrócił się na drugi bok. Pech jednak chciał, że akurat do jego izby zapukał sługa, pytając, czy to już nie aby pora dla Jaśnie Waszmości, by wstać.

Pan Aleksander westchnął ciężko. Przez chwilę jeszcze się łudził, że może uda mu się zasnąć, ale wymykające się zza ciemnych kotar nieubłagalnie przeczyły jego zamiarom. W końcu młody szlachcic i dziedzic jednego z największych majątków na całej Ukrainie dał za wygraną.

- Wejść – rzekł jeszcze ochrypłym, porannym głosem.

Dębowe, bogato zdobione drzwi rozwarły się, skrzypiąc przy tym głośno, a do środka wszedł Bańkowski. Za każdym razem, kiedy miał przed oczami jego rzadką, płową czuprynę, haczykowaty niemalże jak u Żyda nos, oczy mętne jak u topielca i skórę uschłą i zmatowiałą jak u chylącego się nad grobem staruszka, młody Koniecpolski czuł, jak do jego gardła napływają resztki jedzenia spożytego poprzedniego wieczoru. Musiał jednak przyznać, że pomimo odpychającego wyglądu, żylasty szlachciura był dość przydatny. Miał wiosen niespełna pięćdziesiąt, ale był butny i umiał się targować, jakby miał co najmniej dwadzieścia. Chociaż pozornie brakowało Bańkowskiemu jakichkolwiek mięśni, to jednak trzeba było przyznać, iż umiał dźwigać najcięższe i najpotrzebniejsze bagaże, o ile było trzeba. I co najważniejsze dla pana Aleksandra, był wierny i usłużny. Jak pies.

- Waszmość mi wybaczy – Skłonił się nisko do ziemi Bańkowski. – Zwykle nie budziłbym Jaśnie Oświeconego Waszmości, ale pod bramą czekają na pana goście.

- Goście? – Na dźwięk tych słów pan Aleksander podniósł się.

- Nie inaczej, Waszmość. Dwój szlachciców jaśniepanów. – odpowiedział pokornie sługa, a na jego twarzy namalował się uśmiech. – Bardzo znamienici ichmościowie.

- Tak? – Aleksander zmarszczył brwi. – A któż to taki?

- Pan Michał Jerzy Wołodyjowski z towarzyszem, Janem Onufrym Zagłobą, Waszmość.


Into the wild steppes | "Ogniem i mieczem" fanfictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz