Rozdział 0.

233 14 17
                                    

          Rozumiem, że najpierw powinienem udowodnić wam w jakiś bardziej konkretny sposób, że warto się tutaj zapisać, tak? Okej, nie ma sprawy, kochani. Oto rozdział, miłego czytania.

***

           Nazywaliśmy się „Grupa testowa 1"

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

           Nazywaliśmy się „Grupa testowa 1". Tak, wiem, szalenie kreatywne, ale to nie my wymyśliliśmy taką nazwę, a nasz główny opiekun — nazywał się Tristan Goździk, który był szalenie sztywnym i formalnym naukowcem. Cała nasza grupa urodziła się w tym miejscu, czyli centrum badawczym gdzieś z dala od wszelkiej cywilizacji. Serio, czasem za oknem słychać było wybuchy, które pan Tristan kwitował słowami: „To tylko kolejni producenci broni zapomnieli, że na tym odludziu jest ktoś, kogo przy tych testach mogą zabić". I odpowiadając na możliwe pytania — nie, nie sprawiało to, że stawaliśmy się spokojniejsi. Jak tak teraz sobie o tym pomyślę, to może w takich momentach pan Tristan starał się żartować? Szkoda tylko, że nigdy nie dopracował swojego żartobliwego tonu lub chociażby figlarnego uśmiechu z mrugnięciem okiem, jaki często rzucała nam praktykantka pana Tristana, gdy opowiadała jakąś śmieszną historię o nim, którą zawsze kwitowała: „Ale wy ode mnie tego nie wiecie".

          Taak, czas tutaj mijał nam dosyć wesoło nawet z tymi wiecznymi badaniami, testami i specjalnym tokiem nauczania. Na takich lekcjach z panem Tristanem nie uczyliśmy się jednak czegoś tak trywialnego, jak matematyka, fizyka, historia czy inna chemia, mieliśmy wyjątkowe lekcje, na których uczyliśmy się, jak rozwiązywać problemy przyszłego świata w kilka sekund. Nasz opiekun dawał nam do przeczytania obszerny opis problemu oraz środki, jakimi dysponowaliśmy w danym momencie i nie pozwalał wychodzić z klasy, ani robić nic innego, niż myśleć nad rozwiązaniem problemu. Czasem nakręceni ścigaliśmy się w spekulacjach, jak udoskonalić rakiety kosmiczne lub łodzie podwodne, a czasem jak oczyścić powietrze ze smogu, czy zatrzymać efekt cieplarniany. Mieliśmy miliony teorii i skutecznych sposobów leczenia przeróżnych schorzeń natury emocjonalnej, wiedzieliśmy, jak wpłynąć na ludzką psychikę, ale wszystko to miało swoją cenę. Problemy stawały się trudniejsze, kończyły nam się pomysły, przez kilka godzin niemal konaliśmy nad zadanym problemem bez możliwości wyjścia z sali, bez możliwości picia i jedzenia... Pan Tristan był dla nas bezlitosny, gdy go zawodziliśmy.

         Z czasem zmniejszono nam liczbę zajęć, a zwiększano liczbę badań. Robiono nam pierwsze operacje. Gdy jeden z naszej dwunastki był operowany, reszta stała w sali i patrzyła się, jak się to odbywa. Każdy z nas widział łącznie jedenaście takich operacji i przez kolejne miesiące stanowiły one główny temat już nie tylko pana Tristana, a wszystkich naukowców, z którymi mieliśmy styczność. Przygotowywali nas do tego, byśmy przeprowadzali operacje. Szkolono nas bardzo długo, na różnych żywych istotach, pomagano, doradzano. Wszystko wydawało się takie proste — jedna operacja, zawsze dotycząca tego samego.

           Jednak to właśnie przy tej operacji zabiliśmy dwanaście osób.

           Zorganizowano nam test, każdy z nas w tym samym czasie wszedł do wyznaczonej sali i ujrzał pomieszczenie z masą białych szafek, wypełnionych sprzętem medycznym, dużą lampą i stołem operacyjnym, do którego przypięty był człowiek, na którym mieliśmy przeprowadzić operację. Żywy, w pełni świadomy otoczenia, niemal błagający nas o wyjaśnienia. Możliwe, że wydałoby nam się to bardziej podejrzane, gdyby nie to, że każdy z nas wziął ich zdezorientowanie i panikę za część testu.

          Wprowadzenie w śpiączkę i samodzielne przeprowadzenie operacji okazało się dla nas czymś niewykonalnym. Będąc samemu na sali, nie mając odpowiedniej asysty, ani przyrządów pod ręką (chyba że samemu przed rozpoczęciem operacji udało nam się je wszystkie przygotować, nie zapominając o żadnym i uwzględniając ewentualne problemy), panikowaliśmy, zawodziliśmy.

          Na naszych oczach ginęli ludzie, a my nie mogliśmy im pomóc.

          A my mieliśmy świadomość, że to nasza wina...

          Niektórzy z nas nie wytrzymali tego psychicznie, nie, gdy połączyło się to z reprymendą, zawodem naukowców i długim wywodem naszego opiekuna na temat popełnionych błędów. Nikt nas nie oszczędzał, wszystko zaczęło się od nowa, bo przecież my MUSIELIŚMY potrafić przeprowadzić tę operację. Musieliśmy umieć w przyszłości rozwijać i udoskonalać ludzi, a ta operacja zwiększała przecież wydajność mózgu.

          My jednak czuliśmy, jak nasze mózgi popadają w obłęd od tego wszystkiego. Po kolejnej próbie, gdy przeżył tylko jeden człowiek, chociaż ledwo, mieliśmy już naprawdę dość. Nie chcieliśmy mieć tych niewinnych ludzi na sumieniu. Powtarzaliśmy, że nie jesteśmy gotowi, błagaliśmy, by odpuścili to i przełożyli na później, ale nie chcieli się zgodzić.

           Wtedy pierwsze cztery osoby popadły w obłęd, zaczęły się dziwnie zachowywać, mieć napady agresji, wybuchy płaczu i stany, gdzie truchleli ze strachu na widok dusz tych ludzi, którzy zginęli na stołach operacyjnych. Naukowcy uważali, że to fascynujące, jak nasze umysły reagowały na zwykłą śmierć obcych ludzi i zabierali tych, którzy w ten sposób oszaleli na „specjalne badania oraz terapię". Zabrani nigdy do nas nie wrócili.

           Wydawało nam się, że nigdy też nie zaprzestaną powtarzania w kółko tego testu, za którego prawidłowe wykonanie, mieliśmy dostać tydzień wolnego i obietnicę, że więcej operacji na ludziach nie będziemy musieli przeprowadzać. W gratisie zawsze dorzucali też obszerniejszą sesję z terapeutą będącym na stałe w centrum badawczym. Dlatego właśnie ciągle próbowaliśmy, wkładaliśmy w to całych siebie, nie spaliśmy po nocach, tylko się uczyliśmy.

          Jeden z nas padł z wycieńczenia.

          Dwie osoby z nas nauczyły się przeprowadzać skuteczną operację i zyskały dzięki temu bilet do końca tej męki.

          Kolejne trzy osoby zostały zabrane po trzeciej nieudanej próbie i kolejnych litrach metaforycznej krwi na swoich rękach.

          Jedna po czwartej martwej osobie na swoim koncie.

          A ja wiedziałem, że okazanie swojego szaleństwa i skończenie razem z nimi na specjalnych badaniach i terapii, to wcale nie jest dobre wyjście. Przez to wszystko zaczynałem dostrzegać, co naprawdę działo się w tym budynku, do czego dążyli naukowcy i jak bardzo faktycznie przejmowali się naszym stanem psychicznym. Oni chcieli, byśmy popadli w ten obłęd, byśmy skończyli jako bezduszni szaleńcy, geniusze... Mieliśmy być przyszłością świata, wypraną z emocji, które tylko zawadzały przy odkrywaniu i doskonaleniu dziedzin nauki. Jednak bark emocji zawężał nam pole widzenia, zmniejszał kreatywność, a do tego też nie mogli dopuścić, dlatego w pocie czoła szukali złotego środka. Ja jednak nie miałem zamiaru im go dać, nawet jeżeli czułem całym sobą, że już jestem kimś, kogo chcieli stworzyć, że jestem szaleńcem.

          I właśnie dlatego rozumiałem, że to, co chcą zrobić z ludźmi, jest złe. Tylko jak ich powstrzymać? To był mój najtrudniejszy problem do rozwiązania. Niestety nigdy nie znalazłem na niego odpowiedzi, za to udało mi się kupić trochę czasu dla przyszłych pacjentów tego centrum, by oni mogli za mnie znaleźć rozwiązanie.

         A jak się kupuje tutaj czas dla innych? Gdy po raz piąty stanąłem nad stołem operacyjnym, zamiast zabić człowieka przypiętego do blatu, zabiłem siebie.

***

         Zachęceni?

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jul 13, 2019 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Władcy ObłęduOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz