twenty one pilots - hometown
Zachodzące słońce wpadało przez duże okna ładnej kamienicy, kładąc się wdzięcznie na każdej możliwej powierzchni: dużym stole, regale pełnym książek, pasiastym dywanie, parkiecie.
Głaskało zasłony, szeptem prosząc o dostęp do reszty pomieszczenia, by móc otoczyć ginącym blaskiem zarysy mebli i na chwilę zmienić kolor ścian na znacznie cieplejszy odcień zabarwiony pomarańczem. Prześlizgiwało się między listkami sadzonki herbaty w eleganckiej doniczce.
Oświetlało dwie postaci stojące na środku pomieszczenia — jedną gestykulującą zawzięcie, druga bliską walenia głową w ścianę i powtarzanie tej samej tezy dziesięć razy. Prawie rozumiał, co czuli nauczyciele przedmiotów humanistycznych, usiłując rozciągnąć nieco jego ścisły umysł.
— Do jasnej cholery, Steph, powtarzałem ci to tyle razy. — Tony wcisnął ręce w kieszenie, odcinając promienie słońca tańczące na obrączce. — Praca dyrektora mnie nie zabije!
Zabawne.
— Nie? — Neurochirurg uniósł głowę z kpiną. — Tylko co? Będziesz pił dwa razy więcej kawy i ryzykował i tak słabe serce? — położył szczupłą dłoń na okrytej jasną koszulą piersi mężczyzny. — Będziesz siedział kolejną noc bez snu? — spytał zmartwiony. Brwi, do tej pory ściągnięte, powróciły na swoje miejsce, wyraz twarzy złagodniał.
Twarz Tony'ego stężała, wargi zacisnęły się w wąską linię.
— Nie — wypluł z siebie, gniewnie ściągnąwszy brwi — będę robił, co mogę, żeby znów nie zawieść Howarda! Wiesz, że mi na tym zależy!
Strange przewrócił oczami. Jego partner był czasem gorszy niż histerycy. Dodatkowo wiecznie zawalał się pracą, jakby świat mógł upaść, gdyby akurat nie siedział nad ważnym wyliczeniem. Szczerze mówiąc, Stephen nie pamiętał, kiedy ostatnio gdzieś razem wyszli.
Bo Tony pracował, żeby nie być kolejną definicją porażki w słowniku swojego ojca, największej zrzędy, jaką widział świat.
Nieważne, że miał trzydzieści sześć lat i dostał od życia solidnego kopniaka w tyłek w postaci wysokiego blondyna o osobliwych skłonnościach, które wyszły na jaw po zaręczynach i trzymały Tony'ego za gardło przez kilka lat.
Uniósł lekko brwi, słysząc drżenie głosu z taką pewnością formującego kolejne ostre jak noże słowa celnie miotane w osobę rozmówcy.
— Może czas, żeby przestało ci zależeć na zadowoleniu Howarda — powiedział cicho, zabierając dłoń. — Nie pomyślałeś o tym, że żyjesz jego ambicjami i marzeniami, a nie swoimi?
— Wiesz, mam takie jedno, Steph — Stark dźgnął go w pierś, zagniewany. — Chciałbym kiedyś usłyszeć od niego coś miłego.
— Długo będziesz czekał.
— Może warto.
— A może nie.
Świdrowali się przez chwilę spojrzeniami, by prychnąć i odejść każdy w swoją stronę; jeden do sypialni, drugi do salonu.
Wiedzieli, że po godzinie wpadną na siebie i zaczną się gorąco przepraszać za każde słowo i każdy gest, za choćby niewłaściwą intonację, która mogłaby zgrabnie przekroić serca na pół.
I tak właśnie się stało.
Przez chwilę tylko stali naprzeciw siebie, by po paru sekundach podejść, spotkać się w środku drogi i z łatwością owinąć ramionami, zatopić w sobie nawzajem.
CZYTASZ
𝐒𝐓𝐑𝐀𝐍𝐆𝐄 𝐓𝐄𝐂𝐇𝐍𝐈𝐐𝐔𝐄. ironstrange
Fanfictiontony leczy rany, a stephen bardzo się stara być dobrym lekarzem.