dwa

603 96 37
                                    

pole słoneczników


   Sicheng, gdy tylko się wypakował, czyli w skrócie opróżnił walizkę, wyrzucając wszystkie rzeczy na podłogę czy łóżko, wyjrzał przez okno, otwierając je od razu na oścież. Wszędzie pola, gdzie okiem nie sięgnąć, tam wzgórza, doliny i pagórki pokryte w większości kolorem żółtym — barwą dominującą nad pojedynczymi przebłyskami zieleni. Miał wrażenie, że zaraz oślepnie od tego blasku, choć jego pokój znajdował się akurat w miejscu, gdzie słońce w ogóle nie dochodziło. Innymi razami taki widok tylko bardziej by go pogrążył w wewnętrznej rozpaczy oraz prawdopodobnie przyprawił o wymioty, no bo ileż można? Jednak teraz poczuł przyjemny spokój, znajdując upodobanie w samym delikatnym podmuchu wiatru, który przywodził zapach skoszonej trawy, obiadu gotowanego przez jedną z sąsiadek babci Kim i lekki smród z jakiejś obory, w końcu wieś.

   Nadstawił mimowolnie uszu, by móc wyłapać jakieś męskie głosy, zwiastujące pojawienie się wnuczka starszej kobiety wraz z jego przyjacielem, jednak usłyszał jedynie muczenie krów z oddali i śpiew ptaków. Zauważył rodziców, których ubrania majaczyły już prawie na końcu drogi, jaką niedawno przyjechali i westchnął ciężko.

   — Fajnie — mruknął do siebie. — Zostawili mnie.

   Jednak po chwili przypomniał sobie, że tuż przy budynku, dokładniej na tarasie, widział kolorowe leżaki z dużą ilością poduszek, wyglądające na bardzo wygodne. Rzucił okiem na rzeczy przykrywające prawie całą podłogę, znalazł jedną z trzech książek, jakie spakował na szybko do walizki, na wypadek, gdyby kolejny raz podczas wyjazdu nie miał co ze sobą zrobić. Porwał ją bez sprawdzania tytułu i już zbiegał po schodach, mając nadzieję, że nikt nie zajął mu w międzyczasie miejsca. I na szczęście nie, taras świecił pustkami, co Sicheng przyjął z ulgą, sadowiąc się wygodnie na leżaku z błogim uśmiechem.

   Słońce zaczęło powoli zachodzić za horyzont, jedynie pojedynczymi promieniami oświetlając dach domu, a wszystkie słoneczniki z chyba jedynego wyróżniającego się wśród zbóż pola zwrócone były w stronę ów zmieniającej barwę na pomarańcz wpadający w czerwień tarczy. Sicheng, po dłuższym obserwowaniu przyjemnego dla oka otoczenia, zwrócił spojrzenie w stronę zabranej z pokoju książki, by wreszcie sprawdzić ją dokładniej. Zmarszczył brwi, przesuwając wzrokiem po tytule.

   — Robótki ręczne dla bystrzaków, czyli co i jak tworzyć, by było szybko, modnie i wygodnie — przeczytał, mrugając szybko w niedowierzaniu, iż coś takiego zabrał ze sobą, choć to w ogóle nie powinno znajdować się w jego pokoju, ponieważ nawet nie należało do niego. Znów wymamrotał tytuł dla pewności, potem jeszcze raz i znowu, aż położył własność swojej mamy na stole obok i westchnął. Nie chciał opuszczać wygodnego miejsca, żeby iść po coś, co skutecznie mogłoby uratować lekko zepsuty nastrój oraz rosnącą nudę, bo wtedy ponowne zajęcie leżaka nie będzie już tak dobre jak pierwsze. Poza tym jeśli reszta książek, które szybko wrzucił do walizki, będzie o podobnej tematyce co ta tutaj, to wolał dać sobie spokój. Następnym razem po prostu musi bardziej zwracać uwagę na to co trzyma w pokoju.

   Wtem usłyszał szelest, dochodzący z pola słoneczników, co go nieco wystraszyło, a umysł zaczął podsuwać mu przeróżne obrazy, przedstawiające groźne zwierzęta tylko czekające na dobry moment, żeby wyskoczyć z ukrycia i pożreć drżącego Sichenga. Do szelestu doszedł ruch wśród roślin, jakby ktoś lub coś kroczyło prosto na niego, a następnie głośny śmiech oraz rozmowy zagłuszyły wieczorny śpiew ptaków. Serce Chińczyka znów zabiło mocniej. Nie myśląc wiele, porwał ze stołu książkę, udając, iż jest ona bardzo ciekawa, jednak raz po raz zerkał zza niej, aby sprawdzić czy jego przypuszczenia są prawdziwe. Lecz gdy tak próbował zagłębić się w lekturze nie mógł przeczytać ani jednego słowa, ponieważ wyglądały one na zapisane w języku, jakiego kompletnie nie znał.

❝summer colors❞Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz