Rozdział 5 - Najlepszy dostawca w Irlandii

543 33 7
                                    

            Tradycyjnie, jak każdego ranka przebudziłam się po szóstej przy pomocy kochanego koguta z sąsiedztwa, ale nie próbowałam już zasnąć, kiedy zakończył swój repertuar, ponieważ tak czy inaczej musiałam wstać o siódmej, aby zdążyć przygotować się do pracy. Przewracałam się jedynie z boku na bok, zresztą tak też spędziłam połowę nocy. Za bardzo przejmowałam się tym pierwszym dniem i co mnie podczas niego czeka. Myślałam o tym czy dam sobie radę, jakich ludzi poznam, co wejdzie w zakres moich obowiązków, ile pieniędzy uda mi się zarobić i na co niby miałabym je wydać. A także jedno zasadnicze i ważne pytanie, mianowicie dlaczego w ogóle się na to zdecydowałam? Odpowiedź jednak była prosta: Impuls z domieszką nudy i chęć przedarcia się przez pokrywę, pod którą sama się uwięziłam. Dlatego też sama powinnam się z niej uwolnić, z ewentualną, niewielką pomocą innych. Lecz nikt nie mówił, że będzie to łatwe. Droga do osiągnięciu każdego celu nie prowadzi z górki w dół, tylko na odwrót, poza tym napotyka się tam najróżniejsze przeszkody, ale trzeba śmiało stawić im czoła i je przezwyciężyć, nie ważne za którym razem, liczy się to czy w ogóle jest się w stanie je przeskoczyć. Wiedziałam, że prędzej czy później napadną mnie paniczne myśli wycofania się, ale i je miałam zamiar odeprzeć jak najdalej. Przynajmniej teraz, kiedy jeszcze nawet nie stanęłam choćby jedną nogą w sklepie.
            Tego dnia temperatura stanowczo zaskoczyła Irlandczyków, gdyż termometry wskazywały ponad dwadzieścia stopni. Po kilku deszczowych dniach takie anomalia były rzadko spotykane, za to bardzo mile widziane. Okna w moim pokoju były odsłonięte, co zdecydowanie ułatwiało promieniom słońca przedostanie się do środka i nękanie mnie. Pod kołdrą czułam się jak dorodny pomidor w szklarni, aż strach było pomyśleć ile stopni dobije w południe, gdy słońce będzie górować.
            Gdy leniwie przerzuciłam się na prawe ramię, aby popatrzeć na bezchmurne, cudownie błękitne niebo, po całym pomieszczeniu rozpłynął się dźwięk głośnego pukania do drzwi.
            - Kto rano wstaje, temu Ellie pyszne śniadanie daje! - zawołał radośnie wujek Devin, śmiejąc się pogodnie i odszedł, co można było wywnioskować po oddalających się krokach. Jeśli sądził, że wybudzi mnie tym ze snu, to znacznie się przeliczył. Gdybym nadal dryfowała w krainie marzeń, na sto procent nie drgnęłabym na jego malutką interwencję.
            Zerknęłam na zegarek w mojej ponadczasowej komórce, która o dziwo miała kolorowy wyświetlacz i słabej jakości aparat. Niewielkie cyferki w prawym górnym rogu poinformowały mnie o nadchodzącej godzinie siódmej. Według tego, co Devin powiedział dzień wcześniej, mieliśmy wyjechać z domu około siódmej trzydzieści, abyśmy oboje zdążyli stawić się na czas tam, gdzie nas oczekiwano. Zanim wujek pojedzie do Dublina załatwić coś związanego ze szkółką jeździecką, miał podwieźć mnie pod sam sklep pani Sullivan, a zarazem pokazać drogę, jaką następnym razem trafię tam jadąc rowerem. Niestety ani on, oni ciocia nie pracowali na stałe w mieście, nie było zatem opcji, że codziennie woziliby mnie do Riverchapel, zresztą wcale tego od nich nie oczekiwałam. I tak już wiele dla mnie robili. Sam fakt, że znając mój, mówiąc w prost, niezbyt dobry stan i wiedząc jak obchodziłam się ze znajomymi i bliskimi, przyjęli mnie pod swój dach i zachowywali się wobec mnie normalnie i całkiem naturalnie. Gdyby udawali i na siłę starali się być dla mnie mili ze względu na to, co mi się przytrafiło i jak to na mnie wpłynęło, na pewno bym to zauważyła, tymczasem śmiało mogłam orzec, że ta dwójka jako jedni z nielicznych nie traktowali mnie jak jakąś ofiarę, tylko normalnie ze mną rozmawiali, tak, jak zawsze. I między innymi ta, na pozór mała rzecz przyczyniła się do mojej powoli zachodzącej przemiany, a także ukazała mi zalety przyjazdu do Ardamine, na który tak gorączkowo i niechętnie zareagowałam. Pomogli mi nieświadomie, a może zdawali sobie sprawę z tego, że jeśli będą wobec mnie tacy, jak bywali zawsze, gdy się widywaliśmy to poczuję się nieco lepiej i być może zapomnę choć trochę o przykrościach, jakich ostatnimi czasy doświadczyłam. Ale tacy też właśnie byli. Pogodni i szczęśliwi z tego, co mieli, czerpali ze swojego życia co najlepsze, a swój optymizm starali się przelewać na innych. Za to ich kochałam.
            - Dzień dobry – przywitałam się zaraz po wejściu do kuchni i mimo godzinnego wylegiwania się w łóżku nieco zaspana i zmęczona zajęłam miejsce przy stole, naprzeciw wujka Devina.
            - Dzień dobry, słoneczko! Jak tam humorek przed pierwszym dniem w pracy? - zagadnął mężczyzna zajadając się jajecznicą. Nazywał mnie słoneczkiem, odkąd sięgałam pamięcią i wbrew pozorom podobało mi się to. Sądziłam, że to coś wyjątkowego, coś, co nas łączyło i sprawiało, że poniekąd czułam się szczególna pośród reszty kuzynów, bo wyłącznie dla mnie wujek miał takie urocze przezwisko, resztę wołał po imieniu.
            - Dobrze – odparłam i ziewnęłam, otwierając buzię nad wyraz szeroko, prawie że tak bardzo, że zmieściłabym tam całą bułkę.
            - Tylko dobrze?! - rzekł wujek jak oparzony i na moment aż przestał delektować się daniem przyrządzonym przez żonę. - Jak to możliwe, kochana? Pamiętam jak ja przed swoim pierwszym dniem czułem się fantastycznie, aż tryskałem energią!
            Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc jego rewelacyjną grę aktorską i pomyślałam sobie, że pobyt w Ardamine faktycznie wyjdzie mi na dobre.
            - Może bidulka nie tryska aż tak wielkim entuzjazmem, bo dopiero co wstała? - Ciocia Ellie wstawiła się za mną, jak na porządną kobietę przystało trzymała moją stronę. Jedną ręką złapała mnie za ramię na znak jeszcze większego wsparcia, a drugą położyła przede mną talerz pełen najróżniejszych rzeczy składających się na typowe irlandzkie śniadanie. W zasadzie to nie przepadałam za połową tego, co mi zaserwowano, a na widok smażonego bekonu lekko się skrzywiłam. Nie byłam jakimś francuskim pieskiem, ale jeżeli chodziło o mięso, miałam pewne wymagania. Nie jadałam niczego, co pachniało lub wyglądało podejrzanie, a jeśli już kazano mi coś posmakować zanim stwierdziłam, że tego nie lubię, to najczęściej biegłam prosto do śmietnika i to wypluwałam. Z drugiej zaś strony, od wegetarianizmu dzieliły mnie miliony lat świetlnych. - Spójrz tylko na nią – dodała kobieta po chwili, głaszcząc subtelnie mój policzek wierzchem dłoni, a ja ściągnęłam brwi w proteście.
            Halo, halo! Wiedziałam, że ledwo co wygramoliłam się spod kołdry, ale nie sądzę, abym wyglądała jakoś nader tragicznie! Chyba że mózg spłatał mi niezłego figla i sprzedał udoskonalony wizerunek, kiedy przeglądnęłam się przelotem w lustrze zanim opuściłam swój pokój.
            - Co ty! Nie jest aż tak źle. - Devin pokręcił głową z grymasem dezaprobaty, po czym wepchnął sobie do ust spory kawałek kiełbaski i plaster bekonu. Kapitalne połączenie smaków, zaiste. - Tylko zjedz dużo, żeby mieć siłę – wybełkotał z pełną buzią tak, że prawie go nie zrozumiałam i pomachał nożem w moją stronę, jakby z przestrogą.
            - Dla ciebie wszystko, wujku – opowiedziałam bardzo przekonywującym tonem i nie zorientowałam się nawet kiedy na moje usta wdarł się znikomy, aczkolwiek szczery uśmiech. Devin i Ellie spojrzeli po sobie, jakby nieco zdumieni, a to zapewne za sprawą mojego zachowania. Rodzice naopowiadali im to i owo, zresztą na początku sami musieli zauważyć, że coś ze mną nie tak, a teraz zdobyłam się na żart. I to z rana.
            Nie chcąc pociągać ich za języki i wyciągać z nich jakichś spostrzeżeń, które wyraźnie pragnęły wydostać się na światło dzienne, poprosiłam ciocię o włączenie radia na mojej ulubionej stacji i zabrałam się za oddzielanie bekonu i kiełbasek od reszty, ostatecznie oddałam je wujkowi, a on ze smakiem wyczyścił swój talerz, po czym wycałował Ellie i obsypał ją złotym pyłkiem prześlicznych komplementów, na co na jej twarzy pojawiły się słabo widoczne rumieńce.
            Zaraz po śniadaniu spędzonym w miłej atmosferze pobiegłam czym prędzej na górę do pokoju, aby się przebrać i jako tako doprowadzić do porządku. Wcześniej nie dbałam o to jak prezentują się moje włosy czy strój, po prostu ubierałam to, co wydawało mi się wygodne i adekwatnie ciepłe do pogody panującej na zewnątrz, lecz tym razem stres przyczynił się do głębszych i poważniejszych rozważań na temat ubioru. Dzień wcześniej, późnym wieczorem stałam przed szafą dobre parędziesiąt minut, zastanawiając się która bluzka lepiej pasuje do których spodni , a kiedy udało mi się wymyślić jakiś zestaw, szybko zrezygnowałam i kompletowałam nowy. Koniec końców zdecydowałam się na krótkie, jasno-jeansowe spodenki, gładką, białą koszulkę i sandałki. Kolejna rozterka dopadła mnie jednak, gdy stanęłam w łazience przed lustrem i zaczęłam czesać włosy. Kitek, warkocz, dwa warkocze, rozpuszczone, dobierany, a może kok? Tyle wariantów, a tak ciężko postawić na jeden. Stwierdzając, że chyba najlepiej mi w rozpuszczonych tak też zostawiłam, ale na wszelki wypadek do kieszeni szortów wsunęłam gumkę. Zdaje się, że BHP nakazuje pracownikom sklepów spożywczych nosić związane włosy.
            Do moich uszu dotarło trąbienie, które rzecz jasna wywołał nikt inny, jak wuj Devin czekający na mnie w samochodzie. Rzuciłam okiem na mały zegarek wiszący obok okna łazienkowego i dotarło do mnie, że czas najwyższy się zbierać. Właściwie nie miałam nic więcej do roboty, ponieważ nie robiłam żadnego makijażu, aż tak nie miałam zamiaru się stroić.
            Zbiegłam po schodach, przeskakując co dwa schodki i łapiąc w locie granatową bluzę, po czym pożegnałam się z Ellie donośnym krzykiem i wskoczyłam do auta stojącego pod domem. Dopiero siedząc na przednim siedzeniu pasażera zdałam sobie sprawę z tego, że odkąd przyjechałam do Ardamine był to mój pierwszy raz, gdy wyjeżdżałam poza Evergreen. Dotąd przebywałam jedynie w okolicach stadniny i kręciłam się po plaży, nie wychodziłam poza granice naszego zakątka, a to dlatego, że nie było takiej potrzeby.
            Ten piaszczysty odcinek zwany inaczej ulicą Evergreen zawsze przemierzało się w ślamazarnym tempie ze względu na nieduże dziury i ogólnie rzecz biorąc nierówną nawierzchnię, w związku z czym mijając farmę sąsiadów, miałam świetną okazję, aby przyjrzeć się jej z bliska. Los doprawdy mi sprzyjał bowiem blondyn, którego już nie raz widziałam załadowywał akurat niewielką ciężarówkę. Wydawało mi się, że w chwili, gdy go dostrzegłam, wujek trochę przyspieszył, ale być może było to jedynie złudne wrażenie.
            - Kto mieszka na tej farmie? - zapytałam wprost, aż sama zdziwiłam się, że tak łatwo mi to przyszło.
            - Horanowie, porządni ludzie.
            I tyle. Niczego więcej się nie dowiedziałam. Devin niestety nie odczytał między wierszami, że domagałam się nieco szerszej odpowiedzi, lecz dobre i to. Przynajmniej wiedziałam jak miał na nazwisko ów chłopak. Nie zdobyłam się na kolejne pytanie, nie chcąc pokazać otwarcie swojego zainteresowania jego osobą, poza tym zdążyliśmy wyjechać już na główną drogę, a wujek zaczął tłumaczyć mi jak dojechać bez szwanku do Riverchapel. Nim się obejrzałam, podjechaliśmy pod sam sklep pani Sullivan. Masywny, biały szyld odznaczał się na tle błękitnych ścian, a przez duże szyby witryny można było dojrzeć wnętrze, na razie pustego sklepu. Na ten widok serce podeszło mi do gardła i tak, jak jeszcze przed sekunda czułam się całkiem w porządku, po zobaczeniu swojego miejsca pracy dotarło do mnie, że to nie żarty i naprawdę zdeklarowałam się na coś poważnego.
            - No dobra...To powodzenia, słoneczko – powiedział mężczyzna i już pochylał się w moją stronę, aby dać mi całusa w czoło dla pokrzepienia, jak to miał w zwyczaju, kiedy minimalnie się odsunęłam i wypaliłam:
            - Mógłbyś pójść tam ze mną? Chociaż na chwileczkę? - spytałam niczym najdrobniejszy, przeuroczy, bezbronny człowieczek, lecz zupełnie tego nie planowałam. Wujek spojrzał na mnie i zdaje się, że moja mina kokiel spaniela na niego podziałała i zmiękczyła mu serce, ponieważ wyłączył silnik i zmierzwił mi (UŁOŻONE I WYCZESANE) włosy, po czym wyszedł z samochodu i dziarskim krokiem wkroczył do spożywczego, a ja zaraz za nim, rozglądając się lękliwie na boki.
            - Helen, choć zobacz kogo ci przywiozłem! - zawołał wesoło, a z zaplecza dobiegły do nas jakieś szmery. Po chwili zza drzwi wyłoniła się niska, pulchna kobieta z jasno brązową ondulacją na głowie i niezwykle szerokim uśmiechem od ucha do ucha. Serdeczność i dobro aż z niej tryskały niczym promienie słoneczne. Gdybym kiedykolwiek została zapytana czy znam człowieka bez grzechu, człowieka kierującego się dobrem i działającego na korzyść innych, postawiłabym właśnie na tę kobietę.
            - A cóż to za śliczny kwiatek wyrósł w moim sklepie? - zaśmiała się, idąc w moją stronę z otwartymi ramionami. Gdy zamknęła mnie w ciepłym, a zarazem silnym uścisku zdołałam jedynie wydusić z siebie ciche jęknięcie i poklepałam ją delikatnie po plecach.
            - Miło panią widzieć, pani Sullivan.
            - Nawzajem, złotko, nawzajem!
            Nie widziałam jej dobre dwa lata, ale śmiało mogłam rzecz, że niewiele się zmieniła zarówno z wyglądu, jak i z zachowania. Nadal była równie sympatyczna, a jej reakcja na moją osobę nieco mnie zaskoczyła w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Było to doprawdy miłe uczucie zobaczyć, jak ktoś szczerze cieszy się na twój widok, bodajże jedno z najpiękniejszych uczuć, jakie można by sobie wymarzyć. Im rzadziej go doświadczasz, tym większą przykuwasz do niego wagę i tym silniej na ciebie oddziałuje. Przynajmniej takie ja miałam zdanie na ten temat.
            - No... - Wujek Devin postanowił wreszcie wcisnąć się jakoś zgrabnie w naszą rozmowę, która rozwinęła się na dobre. - To ja się zbieram, a wy zabierajcie się za interesy.
            Machnął ręką na pożegnanie i opuścił spożywczak, tymczasem ja i pani Sullivan udałyśmy się na zaplecze. Gdy tylko kobieta zapaliła nikłe światło, pociągając za sznurek zwisający tuż nad naszymi głowami przed moimi oczami pojawił się chaos. Widok sporej ilości kartonów stojących w głębi pomieszczenia i półek zawalonych najróżniejszymi rzeczami, które absolutnie nie wydawały się być posegregowane, mnie wystraszył. W końcu przyjęto mnie do drobnej pomocy, więc naturalnie pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi do głowy było to, że zostanę poproszona o sprzątnięcie tego bałaganu. Jakież było moje zdziwienie, gdy Helen podała mi biało-błękitny fartuszek i rzekła:
            - Na razie pomożesz mi z tymi pudłami, a kiedy przyjdzie Penny wszystko ci wyjaśni.
            Zabrałyśmy się zatem za przeglądanie zawartości ów pudeł i za wstępne segregowanie, które miało zostać dokończone po oczyszczeniu półek, w międzyczasie rozmawiając. Rzecz jasna byłoby to dziwne, gdyby pani Sullivan nie zapytała mnie o szkołę, czy o to, co robiłam w ciągu ostatnich dwóch lat, tak więc musiałam opowiedzieć jej co nieco, choćby pokrótce dla świętego spokoju, a w zamian dowiedziałam się trochę o zmianach, jakie zaszły w mieście, a także wysłuchałam kilku plotek zarówno o ludziach, których znałam, jak i o tych, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Nie koniecznie interesowały mnie intrygi pana Totenmore'a stosowane przez niego w celu wykluczenia z interesu małego sklepiku rybnego w Seamount, czy też to, kto pojawił się na niedzielnej mszy w intencji pani takiej i siakiej, a kto nie, ale i tak grzecznie wysłuchałam tego, co kobieta miała mi do powiedzenia. Kiedy była w połowie opowieści o zeszłorocznym festynie kończącym wakacje mającym miejsce na plaży Wafer's Borough, po sklepie rozpłynął się dźwięk dzwoneczka zawieszonego nad drzwiami, zwiastującego nadejście jakiegoś osobnika. Cóż, było zaledwie kilka minut po ósmej, czyli teoretycznie mieliśmy otwarte, mimo to tak prędkie pojawienie się pierwszego klienta odrobinę mnie zaskoczyło.
            - Helen, Helen, Helen! - niezwykle melodyjny, poniekąd pociągający głos przybyłego człowieka podryfował wokół mnie, wręcz omotując mnie swoją magią.
            Kobieta odłożyła na bok kilka paczek makaronów, które właśnie trzymała, po czym wyprostowała się i robiąc taką minę, jakby sobie o czymś przypomniała, machnęła ręką i rzekła:
            - Oho! Najlepszy dostawca w Irlandii przyjechał.
            Pani Sullivan skierowała się w stronę wyjścia z zaplecza, a ja nie wiedziałam czy iść za nią, czy może powinnam była zostać i dalej porać się z katonami, jednak ciekawość zwyciężyła i pchnęła mnie ku odkryciu kim był ów „najlepszy dostawca w Irlandii”.
            I wtedy go zobaczyłam. Jak zwykle wyglądał nie tyle zjawiskowo, co uroczo. Jak zahipnotyzowana patrzyłam na jego lekko poróżowiałe policzki, poza tym z tak bliskiej odległości kolor jego oczu był znacznie bardziej intensywny, znacznie bardziej błękitny, niczym bezchmurne niebo w najpiękniejszy dzień lata. A usta... Nieznacznie rozchylone, pełne, malinowe. Patrząc na nie, myślałam jedynie o jednym. O ich delikatnym muśnięciu.
            Niesforna, blond grzywka opadała mu na czoło w tak zwanym artystycznym nieładzie, co wielu osobom mogłoby wydać się nieatrakcyjne, lecz mnie wręcz przeciwnie. Podobało mi się to potwornie i uważałam, że dodawało mu to uroku, szczególnie, gdy spoglądał spod niej, można by rzec nieco naiwnym wzrokiem, jak małe dziecko mające nadzieję, że dostanie jakiś prezent. Był czarujący, bez dwóch zdań.
            Odkąd wyszłam z zaplecza nie zaszczycił mnie ani jednym, choćby sekundowym spojrzeniem bowiem był zbyt pochłonięty rozmową z Helen. Oboje stali mniej więcej pośrodku sklepu, z tym że chłopak trzymał kilka zgrzewek jajek, które wyglądały na ciężkie. Nie słuchałam nawet o czym rozmawiali, odcięłam się kompletnie od świata zewnętrznego i tkwiłam gdzieś pomiędzy nim a granicami mojej imaginacji, starając się zapamiętać każdy, najmniejszy szczegół tego, co było mi dane w tamtej chwili podziwiać. Dopiero w momencie, gdy chłopak podszedł do lady przede mną i położył na niej ów zgrzewki poczułam się jak kwiat wyrwany brutalnie z ziemi. Jęknęłam cicho na skutek diametralnego wybudzenia z jakże pięknego snu i wtedy nasze spojrzenia odnalazły drogę i spotkały się gdzieś w połowie. Nie trwało to dłużej niż kilka sekund, ale dla mnie, ze względu na stres, jaki mnie wówczas ogarnął, było to niczym wieczność. W mgnieniu oka oblała mnie fala gorąca, a wokół mojego serca wirowało coś, czego doprawdy nie potrafiłam opisać słowami, coś wyjątkowego, co zrozumiałam natychmiast przez pryzmat emocji, ale nie byłam w stanie dobrać choćby jednego pojedynczego słowa, by to określić. Pustka, a zarazem wypełnienie po brzegi. W życiu nie było mi tak przyjemnie, sądziłam, że lepiej już być nie może, ale kiedy kąciki jego ust uniosły się łagodnie ku górze, układając się w ciepłym, cudownym uśmiechu posłanym wprost do mnie i wywołanym podczas patrzenia na mnie, ugięłam się pod jego ciężarem i miałam wrażenie, że to jakiś sen. Wtem odwrócił się z powrotem do pani Sullivan i kontynuował pogawędkę. Teraz dla odmiany przysłuchiwałam się im, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że wcześniej nie skupiłam się ani trochę na jego głosie, a był on zupełnie inny niż sobie wyobrażałam. Brzmiał raczej nieco jak chłopiec, a nie młody mężczyzna, z naciskiem na nieco. Do tego miał silny, irlandzki akcent, który poniekąd działał na jego korzyść. Wyobraziłam sobie jak fantastycznie musiało to brzmieć, gdy mówił po Irlandzku, a zważywszy na fakt, że był synem farmera z wybrzeża na pewno trochę znał ten język.
            Zaśmiałam się nieśmiało pod nosem, aby nie zwrócić na siebie zbędnej uwagi, kiedy flirtował ze starszą kobietą, która była nim wyraźnie oczarowana. Nic dziwnego, miał w sobie coś, co sprawiało, że wydawał się być nie tyle ciekawą, co intrygującą i sympatyczną osobą, ponadto należał do grona ludzi kulturalnych i dobrze wychowanych, o czym świadczyło to, z jakim szacunkiem zwracał się do Helen. Był jak czarodziej, za jednym machnięciem różdżki mógł zdziałać prawdopodobnie wszystko, a ów różdżką był jego urok i kultura osobista. Jedno było pewne, mnie miał w garści.
            - Muszę jeszcze pojechać do Courtown, zatem miłego dnia drogie panie – powiedział na do widzenia, kłaniając się i udając, że ściąga niewidzialna czapkę niczym prawdziwy dżentelmen i wtedy posłał mi kolejne, znacznie krótsze od poprzedniego, spojrzenie, aczkolwiek równie piorunujące. - Ucałujcie ode mnie Penny – dodał z nonszalanckim uśmiechem i opuścił sklep.
            Stałam jeszcze chwilę w miejscu, w totalnym bezruchu i patrzyłam jak wsiada do ciężarówki, a potem odjeżdża w kierunku Dublina. Gdy zniknął z pola widzenia, mój mózg wreszcie zaczął poprawnie funkcjonować i naraz do głowy napłynęły mi setki myśli, które nie sposób było okiełznać.
            - Ach, tak się zagadałam, że zapomniałam cię przedstawić! - zauważyła pani Sullivan całkiem trafnie, robiąc przy tym lekko skwaszoną minę. - Zawsze mnie tak czaruje, że świata wokół nie dostrzegam. Gdyby był akwizytorem kupiłabym od niego dosłownie każdą głupotę, nawet rower bez pedałów – przyznała się, a ja widząc jej zabawny wyraz twarzy, nie mogłam się powstrzymać od choćby cichego prychnięcia.
            Co racja, to racja, powinna była mnie przedstawić, choć z drugiej strony dziwne, że sam chłopak nie wyciągnął ręki w moją stronę. To przecież burzyło moje wyobrażenie o tym jak bardzo był kulturalny. ALE... Nie przeszkadzało mi to i wydawało mi się, że zrobił to specjalnie. Być może czekał na lepszy moment albo rzucił na mnie jakiś czar sprawiający, że będę głowić się dniami i godzinami kiedy znów go zobaczę i kiedy znów dojdzie między nami do jakiejś interakcji. Tak, to raczej to drugie.
            Gdyby nie to, że wraz z pojawieniem się Penny w pracy, czyli punkt dziewiąta, musiałam się niezwykle skupić na tym, co do mnie mówiła i byłam zwyczajnie zajęta, zamartwiałabym się myślami dotyczącymi chłopaka z sąsiedztwa. Tymczasem moim głównym zmartwieniem było zapamiętanie obsługi kasy fiskalnej i paru innych istotnych rzeczy takich, jak rozmieszczenie towaru, gdzie znajdę kody kreskowe na pieczywo, czy też kilka wskazówek odnośnie sprytnych dzieciaków, które lubią tu podkradać słodycze. Blondynka wręcz tryskała życiem, kiedy mówiła o moich obowiązkach, a uśmiech nie schodził jej z ust; ona aż promieniała z radości. Nie wiem czy było to wynikiem pojawienia się kogoś nowego, czyli mnie, co zaburzyło choć odrobinę rutynę jej życia i sprawiło, że stało się ono w minimalnym stopniu ciekawsze, czy też może była taka na co dzień. Zupełnie jak pani Sullivan, mój wujek, ciocia, Ben, tajemniczy Horan... Właściwie wszyscy, których znałam i dotychczas poznałam. Dlatego też odniosłam wrażenie, że większość mieszkańców Riverchapel i Ardamine miała w sobie jakieś nieskończone pokłady energii, życzliwości i pogody ducha. Tak bardzo mi się to podobało, bo było zupełnie inne niż w Dublinie. Tam każdy dbał o własny tyłek, a na uprzejmości nie było po prostu miejsca. „Dzień dobry” wypowiedziane po wejściu do sklepu wyczerpywało limit bycia miłym dla obcych ludzi na przynajmniej jeden dzień. A tutaj... Jeden, ogromny strzał czegoś pozytywnego.
            Poruszona otwartością i serdecznością Penny rozweseliłam się, a mój humor uległ znacznej poprawie, nie zmieniło to jednak faktu, że za każdym razem, gdy kogoś obsługiwałam automatycznie przechodziłam w niemały stres, ale mimo to poradziłam sobie w miarę dobrze, jak na pierwszy raz. Nim się obejrzałam, zegar wybił osiemnastą, a słońce powolutku ustępowało miejsca księżycowi, zwiastując nadejście wieczora i upragnionego odpoczynku. Pierwszego dnia wyjątkowo zostałam w sklepie na prawie cały dzień, aby Penny na spokojnie mogła mnie podszkolić w tym i owym. Kobieta została aż do zamknięcia, czyli do dwudziestej pierwszej. Jeszcze zanim zmyłam się na dobre, wręczyła mi rozpiskę godzinową mojego tygodnia. Po rzuceniu okiem na ten grafik, stwierdziłam, że wcale nie prezentował się najgorzej. Poniedziałki, wtorki i piątki miałam urzędować w Sullivans na pierwszej zmianie, to jest od ósmej do czternastej trzydzieści, natomiast w środy i czwartki na drugiej, od czternastej trzydzieści do dwudziestej pierwszej, gdzie ciążyć będzie na mnie dość odpowiedzialna rzecz, a mianowicie zamknięcie sklepu. Zresztą ta odpowiedzialność nie odstąpi mnie na krok, ponieważ tak czy siak dostałam swój własny komplet kluczy, których musiałam strzec jak oczka w głowie.
            W południe umówiłam się z wujkiem Devinem przez telefon, żeby odebrał mnie spod zegara na głównym placu chwilę po szóstej, dlatego też siedziałam na kamiennej ławeczce i czekałam na niego, co jakiś czas nerwowo zerkając na wyświetlacz komórki, według którego mężczyzna spóźniał się już dobre dwadzieścia minut. Nie chcąc być namolną, nie dzwoniłam do niego, tylko pokornie czekałam, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Z nudów przesuwałam czubkami butów po chodniku, jakby było to co najmniej interesujące albo czasochłonne, niestety nie pochłonęło mnie to zbyt mocno, więc zaczęłam liczyć kostki brukowe, z których powstał ów chodnik. Dochodząc do trzydziestej szóstej, aż podskoczyłam z przerażenia, ponieważ ktoś podjechał pod sam zegar samochodem i zatrąbił dwa razy, tym samym wyrywając mnie brutalnie z amoku. Spodziewałam się, że tym dowcipnisiem był wujek Devin, lecz gdy zobaczyłam kto taki siedział za kierownicą niemało się zdziwiłam.
            - Ben? - Rozdziawiłam usta na znak zaskoczenia i pomału się podniosłam.
            - Ciebie też miło widzieć, Darcy. - Brunet zaśmiał się w ten swój nieziemsko pociągający sposób, ale tym razem nie wyprowadził  mnie tym z równowagi.
            - Ale.. gdzie wujek?
            Byłam kompletnie nieprzygotowana na taką ewentualność stąd to zachowaniem. Ani be, ani me. Miałam ochotę skarcić samą siebie, wziąć się jakoś w garść i normalnie z nim rozmawiać, jak wcześniej. Po tym jak wrócił z Cork widzieliśmy się tylko raz, przelotem w ogrodzie, ale chłopak spieszył się na szkółkę jeździecką i nie zamieniliśmy ani słowa poza „cześć” i „pogadamy potem”, zaś ów „potem” nadeszło dopiero teraz. Po kilkudniowej przerwie zapomniałam języka w gębie.
            - Wciąż jest w Dublinie, więc poprosił mnie, żebym cię odebrał – odpowiedział, po czym pochylił się nad siedzeniem pasażera i otworzył drzwi, zapraszając mnie tym gestem do środka. W milczeniu zajęłam miejsce obok niego, zapięłam pas i modliłam się w duchu, żeby tylko nie spytał mnie o pracę, bo doprawdy nie miałam ochoty opowiadać wszystkiego szczegółowo po parę razy bowiem wujkowie na pewno też o to spytają. Wolałam, żeby powiedział mi coś o swojej wyprawie do Cork, niestety wyprzedził mnie swoim pytaniem, potwierdzając moje obawy.
            - Jak tam pierwszy dzień? - zagadnął, jednocześnie skupiając się na drodze, a ja westchnęłam zrezygnowana i pogodziłam się z faktem, że w rzeczy samej, jeszcze przynajmniej dwa razy usłyszę dziś to pytanie, chyba że Spine też postanowi zapytać mnie o to na swój sposób.
          Już otwierałam usta, aby udzielić odpowiedzi, kiedy Ben machając ręką na przywitanie, krzyknął wesołe „hej” do dwóch wysokich chłopaków idących chodnikiem. Jeden z nich miał krótko przystrzyżone włosy, a z twarzy przypominał trochę mysz, drugi natomiast posiadał nieco dłuższe włosy, postawione do góry, a jego postawa zdradzała, że był jakimś cwaniaczkiem. Obróciłam się za nimi zaciekawiona, co nie umknęło uwadze Bena, który widząc moje chwilowe rozkojarzenie, ponowił swoje pytanie.
            - Całkiem dobrze – odparłam, siadając z powrotem prosto i wpatrując się w krajobraz przede mną. - Chociaż nie stało się nic spektakularnego.
            - No co ty?! - wypalił z udawanym entuzjazmem, niemalże wchodząc mi w zdanie. - Żadnego napadu, kradzieży, trzęsienia ziemi? Nic? Absolutnie?
            Zachichotałam nieśmiało i pokręciłam przecząco głową, a dalsza rozmowa przyszła mi zaskakująco łatwo. Wreszcie dowiedziałam się po co tak właściwie Ben wybrał się do Cork, a także jak to się stało, że pracuje dla wujków. Otóż chłopak studiował w ów mieście ekonomię i niestety nie zdał jednego z egzaminów, dlatego też nie miał innego wyjścia, jak udać się na poprawkę, która przypadła akurat na pierwszy tydzień wakacji. Na szczęście udało mu się to zaliczyć, co rzecz jasna pozwoliło mu przejść spokojnie na czwarty rok i równie spokojnie spędzić lato w Ardamine, a także zarobić na kilka kolejnych miesięcy życia w Cork. Ben, o dziwo dość otwarcie i bez ogródek wspomniał mi o swojej sytuacji i o tym, że nie było go stać na studia w innym mieście. Mówił jak to zrobił rok przerwy w nauce, żeby zarobić trochę na akademik, jak pracował na kilku różnych budowach, aż ostatecznie, za pośrednictwem swojego ojca, trafił do moich wujków, gdzie miał pewną i całkiem dobrze płatną robotę na całe wakacje. Szczerze mówiąc, zdziwiłam się odrobinę, gdy brunet zaczął mi opowiadać o tym wszystkim, co jak co, ale nie znaliśmy się na tyle długo, aby mógł otwierać się na mnie aż tak bardzo, a co dopiero mówić o problemach materialnych w swojej rodzinie. Nie wiedziałam czy tak szybko mi zaufał w tak wysokim stopniu, czy też może był taki z natury, ale z jednej strony cieszyłam się, że wiedziałam o nim nieco więcej. Można by powiedzieć, że ta kilkuminutowa rozmowa podczas podróży samochodem była idealnym momentem na to, abym i ja uchyliła choć rąbka tajemnicy o tym dlaczego przyjechałam do Ardamine i dlaczego byłam taka cicha i wystarczył mały szelest, by mnie spłoszyć, jednak uznałam, że to stanowczo zbyt wcześnie na taką wylewność. Lauren nauczyła mnie, że z ufnością nie powinno się szaleć, a raczej podchodzić z ogromną rozwagą.
            - Do której jutro pracujesz? - zagadnął Ben, gdy podjechaliśmy już pod dom. Akurat miałam wychodzić z auta, gdy jego słowa rozpłynęły się po nim, a serce zabiło mi mocniej z nerwów. Może i lubiłam z nim rozmawiać, cieszyłam się nawet, że z reguły nie sprawiało mi to większych problemów, ale nie znaczyło to, że byłam gotowa spędzać z nim czas częściej niż podczas przypadkowych spotkań, a jego pytanie prawdopodobnie miało pociągnąć za sobą, jakąś propozycję, bo po co niby chciałby wiedzieć kiedy kończę? Znów miał mnie odebrać zamiast Devina?
            - Po czternastej – odparłam, siląc się na uśmiech, aby zakryć jakoś niewielkie zdenerwowanie. Chwała Bogu, niczego nie zauważył. Zmarszczył tylko czoło, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym rzekł:
            - No nic, to do zobaczenia gdzieś tam na szlaku! - Zasalutował mi, tradycyjnie posyłając firmowy uśmiech i odjechał. Wyglądało na to, że tego dnia nie miał nic więcej do zrobienia na stadninie, oprócz bezpiecznego dostarczenia mnie do domu.
            Zbliżała się godzina siódma wieczorem, niebo przybrało barwę wyblakłego, ciemnego fioletu, jakby zmieszanego z odrobiną granatu, a temperatura opadła ze względu na silny wiatr, jaki się zerwał. Nie trzeba było znać się na rzeczy, czy być meteorologiem, żeby wpaść na to, że zbliżała się nie mała burza, była to jedynie kwestia czasu, kiedy deszcz spadnie z impetem, oblewając nieszczęśników, którzy nie zdążyli dotrzeć na czas do domów. Ta wieczorna pogoda w pełni wyjaśniała wysoką temperaturę w ciągu dnia i fakt, dlaczego było tak parno.
            Podziwiając wyglądające iście zjawiskowo niebo, przypomniałam sobie, że często podczas sztormów, czy burzy poziom morza się podnosił, a woda dostawała się do znajdujących się przy plażach grot czy jaskin, dlatego też niczym rozwścieczony rottweiler spuszczony ze smyczy, rzuciłam się biegiem w dół klifu, aby jak najprędzej dotrzeć do jaskini, służącej mnie i Duine'owi za skrytkę naszych listów. Nie sprawdzałam wnęki od dwóch dni, równie dobrze mogła się tam pojawić odpowiedź, a ja nie mogłam pozwolić, aby przepadła. Bieg po suchym piasku do nałtawiejszych nie należy, dlatego też zwolniłam i stwierdziłam, że lepiej pójdzie, kiedy będę szła. Gdy dochodziłam do skał, fale były znacznie większe niż jeszcze kilka minut temu. Przez chwilę nawet wahałam się, czy aby na pewno był to dobry pomysł, żeby wchodzić do środka, ale koniec końców zdecydowałam, że będę działać szybko i sprawnie. Podczas wspinaczki po skałach, omal nie spadłam, a to za sprawą grzmotu, który postanowił mnie niemile zaskoczyć. Prawa noga osunęła się rychle po nieco mokrym kamieniu, ale w porę udało mi się mocno przylgnąć do skały, co uchroniło mnie od upadku, lecz nie zniechęciło do podjętej akcji. Stojąc już na szczycie około dwumetrowej przeszkody, mimochodem zerknęłam na swoją bluzkę; teoretycznie powinna być biała, lecz po bliskim kontakcie z głazem bardziej przypominała koszulkę jakiegoś pseudo projektanta, który potraktował ją czarną farbą z nadzieją, że wyjdzie z tego coś, co będzie się dobrze prezentować. Jak na dziewczynę przystało, zapomniałam o otaczającym mnie, prawdopodobnym zagrożeniu i z żalem spoglądałam na zniszczony kawałek materiału.
            - Nie boisz się przychodzić tutaj sama? - Usłyszałam nagle nad sobą i błyskawicznie podniosłam głowę jak oparzona, aby po sekundzie wprawdzie poczuć się, jakby ktoś wylał na mnie wrzątek bowiem stał przede mną nikt inny jak...

Off The Coast | n. h.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz