część 5.

38 6 3
                                    


– Dlaczego akurat dziś? – powtarzałam szeptem, ale mimo strachu kroczyłam przed siebie, aż doszłam do szklanych drzwi dziecięcego oddziału onkologicznego, prowadzących na główny hol. Nacisnęłam klamkę. Drzwi okropnie skrzypnęły, więc zrobiłam tylko niewielką szparę, żeby jakoś się przez nie przecisnąć. Przeszłam obok windy i skierowałam się na schody, bo tylko nimi mogłam przejść dalej. Na poziomie minus jeden znajdował się łącznik między dwoma budynkami, prowadzący do oddziału wewnętrznego, a także do kaplicy.

Schody pochłonęły mnie czernią, więc pokonałam je najszybciej jak umiałam. Ze strachu kręciło mi się w głowie. Miałam nadzieję, że za winklem odnajdę Maćka i szybko wrócimy na nasze bezpieczne, onkologiczne podwórko. Jednak za zakrętem, na poziomie minus jeden, ukazał mi się jedynie bardzo długi, pusty korytarz, po środku którego tliła się tylko jedna żarówka. Położyłam drżącą dłoń na ścianie i niemal do niej przyklejona, zaczęłam stawiać drobne kroczki, w żółwim tempie przesuwając się wzdłuż korytarza. Zaciśniętym gardłem wypowiadałam imię małego uciekiniera. Ale on nie odpowiadał.

I wtedy mnie olśniło. 

Maciek bardzo wierzył w Boga, życie po śmierci i te wszystkie sprawy. Momentami widziałam w nim samą siebie sprzed kilku lat. I wtedy robiło mi się go bardzo szkoda, bo wiedziałam, że dziecięca naiwność kiedyś zamieni się w wielkie rozgoryczenie. A to boli bardziej niż tysiące igieł. Ale nie zamierzałam psuć mu tej wizji. Szanowałam ją i wręcz utwierdzałam, że jest tak, jak sobie wyobraża.

Maciek na pewno chciał podziękować Bogu za uzdrowienie i udał się do kaplicy. Tylko dlaczego akurat w nocy?

Korytarz był bardzo długi. Co kilka metrów w ścianie znajdowało się zagłębienie, w którym szczupła osoba mogła się z powodzeniem ukryć. Przy jednym z takich zagłębień zauważyłam dwie bordowe krople. Wyglądały jak krew. Schyliłam się i dotknęłam jednej z nich. Była mokra i lśniąca. Świeża. Przypomniałam sobie, że Maciek miewał częste krwotoki z nosa. Wstałam i doszłam do połowy korytarza, gdzie na prawo odchodził łącznik między dwoma budynkami. Już chciałam tam skręcić, ale jeszcze raz spojrzałam przed siebie, na sam koniec ciemnego tunelu.

Doskonale wiedziałam, co się tam mieści. Z uchylonych drzwi sączyło się nikłe, niebieskie światło. Byłam tam tylko raz,gdy z Anką bawiłyśmy się w detektywów. Ale ten raz wystarczył, żeby dobrze zapamiętać to równie przerażające, co fascynujące miejsce.

Nie wiem, jak to się stało, ale zanim się spostrzegłam, byłam już przy drzwiach kostnicy. Tak, jakby nogi same mnie tam zaniosły. Z wnętrza wydostawał się chłód i słodkawy smród. Zemdliło mnie, ale się nie cofnęłam. Przez niewielką szparę dostrzegłam sterczące, blade stopy i drobną dłoń, zwisającą spod białego prześcieradła. Na kościstym palcu tkwił plastikowy, niebieski pierścionek w kształcie niezapominajki. Znałam go bardzo dobrze.

Pchnęłam ciężkie drzwi i weszłam do chłodni. Z każdym krokiem odsłaniał się kolejny fragment spoczywających na wózku zwłok, a ja upewniałam się, że pierścionek, dłoń i  blada twarzyczka należą do Julki, mojej niedawnej współlokatorki.

Zasłoniłam usta, żeby dławiący żal, wydostający się z krtani nie zdradził mojej obecności w tym przeklętym miejscu.

– Powiedzieli, że wyzdrowiałaś... – szepnęłam przez palce i stałam dalej jak wmurowana, gapiąc się na woskową kukłę, która kiedyś była moją koleżanką.

Zapragnęłam jak najszybciej się stamtąd wydostać. Odwróciłam się na miękkich nogach, ale nim doszłam do drzwi, kątem oka zauważyłam drugiego trupa.

Przysługa  [opowiadanie]Where stories live. Discover now