To nie miał być typowy wieczór.
To nie miał być zwykły i spokojny wieczór.
Nie kiedy Paradoks idzie na miasto z torbą i plecakiem pełnymi broni i materiałów wybuchowych.
Ciemnymi ulicami Warszawy powoli dreptał do celu niezbyt żywy Chłopak, a może niezbyt martwy? Tu jest doskonały temat do polemiki, otóż...
- Zamknij się. - Warknąłem do irytujacego narratora w moim własnym niekoniecznie zdrowym łbie.
Druga jaźń posłusznie uniosła ręce do góry i odeszła dwa kroki w bok pozwalając mi w końcu dojść do słowa.
Bo się chyba nie przedstawiłem, Paradoks jestem, bo żyję a nie żyję, ale to zresztą już Drugi wytłumaczył dosyć dobrze. A teraz szedłem sprzedać komuś wpierdol, srogi wpierdol.
Na luzie wyłuskałem z kieszeni paczkę fajek, stuknięciem w denko wydobyłem jednego szczęśliwca ze środka, wyciągnąłem zębami peta i zapaliłem jednorazową gazówką. Dym o zapachu starej szmaty i gówna doskonale popsuł mi humor. Znowu podrostek zamiast marlboro dał jakieś poślednie ścierwo. Ze złością rzuciłem ledwo co zapalonym szlugiem w jakiegoś żula, w ślad za jednym poszła cała paczka.
I kamień.
Mam naprawdę chujowy humor.
Stanąłem przed całkiem sporą Praską kamienicą, teoretycznie równie zarośniętej i obrzydliwej jak cała reszta, wprawne oko jednak zaraz dostrzeże znaczące odchyldnia od ohydnej normy.
Zamiast zwykłych drzwi ze sklejki ktoś wstawił porządne dębowe wrota, w oknach zamiast starych bab były podejrzanie wyglądające worki po mące, nie było też antygołębiowych drucików a porządne sześciocalowe gwoździe.
Zardzewiałe gwoździe bezpośrednio zalane betonem niby-Rzymskiej fasady.
"Gwiazdy i marzenia sp. z. o. o." straszyła stara, blaszana tabliczka.
Wachman przy drzwiach już zauważył, że nie przeszedłem obojętnie obok jak inni, musiał też widzieć wyjątkowo paskudnym wyraz twarzy bo już sięgał za pazuchę i otwierał usta aby coś powiedzieć.
Pora brać się do roboty.
- Przepraszam, któredy mogę dojść na dworzec centralny? Ja nie stąd i się zgubiłem... - Zdobywam się na najbardziej niewinny ton z możliwych.
Ochroniarz chwilę patrzy na mnie ze zdziwieniem aż w końcu rozluźnia się i wypuszcza rękę z marynarki, otwiera usta aby wyartykułować odpowiedź...
I idealnie w tym momencie mój nóż trafia go prosto w szyję, paskudnie od dołu, przechodzi przez tętnice z lewej, gładko przebija czaszkę i zagłębia się w delikatną szarą masę móżdzku, zabijając idiotę na miejscu.
Jednak cholerny Fomka nie kłamał z tymi nowoczesnymi ultra-zajebistymi stopami tytanu czy innego gówna.
W akompaniamencie fontanny krwi wyszarpuję swoje stiletto z czaszki wachmana i bez ogródek wypierdalam kopem drzwi. Wzmocniony stalą but bez trudu po prostu wrzuca drzwi do środka. Na nic zawiasy antywłamaniowe czy milion rygli. Wrota lecą prosto w mordę oddźwiernemu, który niestety na podłodze dostaje drugi cios, już nie drzwiami w twarz a butem w gardło, głośny charkot miło współgra z cichym terkotem wyszarpniętego zza pazuchy MP5-SD, pakującego osiem kul w korpus i głowę sięgającemu po broń drugiemu typkowi, siedzącego na zydelku metr dalej.
Szybkie rozeznanie w terenie, korytarz, naprzeciw dwa trupy, jeden znaczy dogorywa, drugi to durszlak, na lewo ściana, na prawo ściana i dwa razy drzwi, jeszcze na wprost podwojne drzwi prowadzące na klatkę schodową, oczywiście drzwi zablokowane workami z piaskiem i stanowiskiem CKMu...
Na moje zasrane szczęście pustym stanowiskiem...
O w dupę... Toto przerobiłoby mnie na sito... Pieczeng straszy gardzielą oksydowanej na czarno lufy i pudełkowym, zielonym magazynkiem.
Ostrożnie podchodzę do pierwszych drzwi, lekko wychylam się aby dojrzeć coś w obsranej przez muchy szybce w sklejkowych drzwiach...
Huk wystrzału i błysk zlewają się w jedno kiedy górna lewa część mojej głowy zostaje rozpylona na atomy, mózg leci byle jak na ścianę naprzeciwko drzwi a sama siła dostania chyba gładką lufą z bliskiej odległości, okręca mnie wokół mojej własnej osi i posyła na ziemię.
Normalnie dla każdego byłby to koniec gry, trzy fragi i jeden zgon, dla mnie oczywiście to nie więcej niż porządne uderzenie pięścią. Uśmiecham się paskudnie słysząc cichy rechot z pokoju, gość myśli pewnie że mnie zajebał a ja tymczasem właśnie mam na celu drzwi z których zaraz wyjdzie...
Przegarniam dłonią strzęp skóry na bok, drapię się po korze mózgowej, spoglądam z obrzydzeniem jak szara tkanka magicznie zatrzymuje się pod paznokciami, szlag... A właśnie, zapomniałem powiedzieć że nie wiadomo czegokolwiek by mi nie zrobili to dopóki istnieje choć maleńki kawałek, nierozpylony w gaz czy nie rozpuszczony w kwasie, odrosnę z tego kawałka, a świadomość i możliwości ruchowe mam dopóki wszystko jest połączone, tylko mogę tracić na przykład wzrok jak oczy wydłubią, ale to i tak za minutkę dwie odrośnie... Oko znaczy, czaszka i mózg to dobre pół godziny odpoczynku.
Prawie przegapiam moment gdy bandziorek wychodzi ze swojej kańciapy, akurat patrzy niedowierzająca na mnie, drapiącego się po mózgu.
- O kurw...
Nie dokańcza, pojedyńcza kula dziewięć na dziewiętnaście wchodzi ustami, kruszac mu dwie górne jedynki, orze podniebienie, przechodzi przez czaszkę, grzybkuje szatkując mózg niczym kapustę i w krwawym bryzgu wychodzi potylicą. Ciało wali się na podłogę a ja gramolę się z podłogi, fak, trzeba sie ogarnąć bo jak w takim tempie będą mnie rozstrzeliwać to nie dojde do końca a będę bardziej nie będę niż będę jako być.
Kurwa, ale posrane myśli.
Parskam śmiechem przez własne, idiotyczne rozmyślania, wypinam magazynek z pistoletu maszynowego, z kieszeni biorę następny, wpinam, nie repetuję bo nabój już jest w komorze, pora na dakszą zabawę.
Kopniakiem wyważam drzwi zza których przed chwilą gość odstrzelił mi kawałek łba, od razu celuję do środka, czysto...
Brudno jak sam chuj, syf, brud, kiła i mogiła, japierdole.
Pokój jest... Był, czymś w rodzaju... Kurwa, wszystko wysmarowane gównem, ani jednego mebelka, tylko naga żarówka pod sufitem, też pokryta kałem.
- Kurwa jego mać, zasrańce... - Spluwam do środka i zamykam...Oh wait, drzwi są wyważone... Wracam na korytarz i spoglądam na drzwi prowadzące ku klatce schodowej, idealnie w momencie gdy operator PKP Pieczenga, pociąga za dźwigienkę przeładowania.
Wot niedoczekanie chuju jeden.
Nie celując pociągam za spust, pistolet maszynowy rzyga długą serią, napierając delikatnie w tył, jednak przerabiając araba na siekaninę zanim zdąży sam nacisnąć spust. Jebaniec, nawet gdybym skoczył w bok to ściany z gówna nie ochroniły by mnie przed pociskami kalibru siedem sześćdziesiąt dwa na piędziesiąt cztery eR, wasza dzika mać...
Przeciwnik oczywiście upada, jak miło z jego strony, i zajmuje się umieraniem, ale dostał pewnie trochę w serducho i chuja zrobi. Pięć sekund i po zawodach.
Ostrożnie podchodzę do drugich drzwi i zamiast wychylać się, tknięty genialną myślą wkładam sobie dłoń do otwartej czaski i nabieram garść tkanki mózgowej, normalny człowiek by zdechł już dawno a ja...
- Granat! - Wrzeszczę wybijając szybę w drzeiach i wrzucając z grubsza uformowaną kulkę mojego własnego mózgu.
- Allah! - Odpowiada mi zduszony krzyk i cichy stukot, ot suka mała, zemdlał jak ktoś w niego mózgiem rzucił!
Wyważam kopem sklejkę, wchodzę z kolbą broni wtuloną w policzek... A może z policzkiem wtulonym w kolbę? Nie wiem, ale broń przy ramieniu. Tutaj już czysto, coś na zasadzie... Kańciapy woźnych? Pokoiku rekreacyjnego? W każdym razie, ściany to typowo tapeta natryskowa, nibydrewniany parkiet, prosty żyrandol, stolik kawowy, dwie kanapy w rogu, wazonik z kwiatkiem, na prawo blat, zlewozmywak, lodówka, szafki i czajnik, naczynia ładnie suszą się na ściereczce... Wrażenie psuje tylko stojak ze zdezelowanymi kałachami obok kanap i leżący brudas na środku, z szaro-czerwonym skrzepem przyklejonym idealnie na oczach... Noo, nie dziwię mu się, że zemdlał, sam bym gruz spuścił gdyby ktoś mi w ryj ciepłym mózgiem rzucił... Nieśpiesznie podchodzę do szmaciarza, przewracam na plecy, wbijam but między łopatki, łapię za włosy i szarpię do góry, skręcając kręgosłup.
Sześć do jednego dla mnie, kurwy bure.
Jeśli Nadia mówiła prawdę to na kolejnych dwóch piętrach powinno być jeszcze koło dziesięcuy, teraz pewnie nieźle wkurwieni i z miłą chęcią rozjebania mi łba.
W sumie już im się to udało.
Wychodzę po cichu z pokoiku zostawiając za sobą numer sześć, nie jest źle, jak na razie tylko straciłem trochę amunicji i kawałek głowy.
Korytarz wita mnie miłą ciszą, już bez araba z pieczengiem, kurwa, na sito by mnie przerobił szmaciarz... Kręcę głową, przeskakuję nad workami z piaskiem, spluwam na trupa w kałuży krwi i sprzedaję mu przy okazji niezłego kopa, zatrzymuję się na chwilę aby pogładzić czule kolbę CKMu, spoglądam z obrzydzeniem na brudasa leżącego na ziemi.
- Nie zasługujecie na taką piękną broń, głupie kutasy.
Sarkam pod adresem wzzystkich wyznawców islamu i idę do przodu, przed siebie, aby sorzedawać wpierdol, siać zniszczenie i pożogę.
CZYTASZ
Paradoks
ActionZwykle jak autorzy chcą zabić główną postać to robią to pod koniec książki w tle fanfarów, jako heroiczne poświęcenie, nie? Honorowi rycerze oddają życie za księżniczki Takiego wała, bo tutaj główny bohater jest martwy i zdegenerowany od samego pocz...