1. Odrodzenie.

142 15 104
                                    


Obudziło go nagłe poczucie spadania. Całkowicie otrzeźwiło dopiero brutalne zderzenie z twardą ziemią.

I chłód.

Sam niechętnie uniósł powieki, czując nadchodzącą irytację z powodu przerwania drzemki, jednak i to szybko wywietrzało mu to z głowy.

Bo zobaczył śnieg.

Najprawdziwszy, cholera jasna, śnieg.

Zerwał się natychmiast z ziemi w nieopisanym przerażeniu. Ledwie zaczynała się jesień. Robiła to, w dodatku, bardzo łagodnie; było ciepło, jedynie drobne deszcze pojawiały się coraz częściej. Nic, nawet najmniejszy przymrozek nie zapowiadał opadów śniegu. A było tego całe mnóstwo, otaczało go ze wszystkich stron...

Uświadomiło mu to równocześnie, że znajduje się na zewnątrz.

Dlaczego spał na zewnątrz?

I gdzie właściwie był?

Rozejrzał się pobieżnie i uświadomił sobie, że nic, co widział, w żaden sposób nie pomagało mu w odpowiedzi na to pytanie. Nie znał tego miejsca. Wyglądało na to, że był to jakiś ciemny zaułek między budynkami; widział brud i kosze na śmieci.

Olbrzymie kosze na śmieci.

Nie miał pojęcia, czemu ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić je aż tak duże; ocenił, że musiał stanąć na palcach, żeby choćby sięgnąć do pokrywki. A przecież nie był taki niski, jego wzrost był raczej przeciętny.

To jednak musiał być wymysł ludzi, którzy tutaj mieszkali; był niemal całkowicie pewien, że nie znajdował się w Santenie. Na końcu świata poznałby wzór budownictwa, który w nim przeważał; szare budynki, rzadko kiedy pokryte elewacją, ze sporych bloków połączonych cementem. I okna, zwykle podzielone na sześć segmentów. Tak zwykle wyglądało większość kamienic w mieście.

W tym, co widział, było coś tak obcego, że z miejsca poznał, że nie jest u siebie. Ściany były różnokolorowe: dominowały odcienie brązu. Równocześnie nie były gładkie, wręcz przeciwnie; miały chropowatą, nierównomierną powierzchnię, która bardzo mu przypominała ułożenie wielu płaskich kamieni na sobie. Podszedł bliżej, żeby się im przyjrzeć, poprawiając koc na ramionach. Rzeczywiście były brązowe, zdawały się nawet lekko opalizować i miał wrażenie, że gdzieś je już widział. Połączone były jakąś matową, beżową mazią, która jednak wcale nie dominowała, pojawiała się jedynie miejscami...

...Zaraz, skąd ten koc?

Zerknął na swoje ramiona i uświadomił sobie, że rzeczywiście; otulał go szary, gruby koc z materiału wyglądającego jak wełna. Oprócz niego miał też torbę, w której jednak, na pierwszy rzut oka, nie było nic interesującego. Wystarczył też ruch ramionami, żeby zorientował się, że jest ubrany dość grubo.

Jak to się stało?

Dlaczego tu się znalazł?

Spróbował sięgnąć pamięcią do tego, co robił przedtem, jednak wszystko pamiętał jak przez mgłę...

Jedyne, co utkwiło mu w głowie, to Meless. Chyba się z nim widział...

A jednak wspomnienie tego spotkania nie budziło w nim pozytywnych emocji. Wręcz przeciwnie, chłodne i pełne nienawiści spojrzenie brata wryło mu się w głowę wystarczająco mocno...

Czy to przez niego się tu znalazł?

Uświadomił sobie, że, stojąc tu i patrząc na budynki, z pewnością się tego nie dowie. Postanowił więc ruszyć w głąb uliczki, mając nadzieję, że gdzieś nią dojdzie. Gdzieś, gdzie są ludzie.

Dla twojego dobraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz