Echo Piekła

26 1 0
                                    

— Cholera, mam już tego dość — powiedział do siebie, łapiąc oddech między napadami kaszlu. — Mógłbyś to wreszcie zakończyć, mnie wystarczy.

Otarł rękawem czarnego swetra usta, wycierając pozostałości plam krwi pomieszanych z resztkami jedzenia i wyprostował się, spoglądając na swoje odbicie w lustrze. Starał się oddychać powoli i głęboko, jednak przeszkadzały mu w tym pojawiające się co chwilę mdłości. Choroba trawiła go od środka — jak rak, którym w gruncie rzeczy była.

Zapadnięte policzki, smutny, pozbawiony nadziei wzrok i wystające obojczyki, które podobnie jak nadgarstki starał się schować pod swetrami — wszystko to rzucało się w oczy każdemu, kto na niego spojrzał. Wychudzone ciało starał się skrywać pod ubraniami, które od jakiegoś czasu wisiały na nim jak na wieszaku. Tracił wagę szybciej, niż to przewidywał.

Jeffrey Coltrane był trzydziestojednoletnim pół-demonem, który od jakiegoś czasu czekał na nieuniknioną śmierć i powrót do Piekła.

Nie chciał tego. Przebywanie na Ziemi sprawiało, że znów czuł się dobrze. Myśl o spotkaniu z wrogo nastawionymi do niego demonami przyprawiała go o zawrót głowy. Tyle lat mógł się ukrywać. Miał tyle czasu na zrobienie czegoś ze swoim życiem, poprawienie go. Nie wykorzystał tej szansy. Drugiej już nie dostanie, tego był pewien. Tak samo pewien jak tego, że przez postęp choroby został mu maksymalnie miesiąc cieszenia się ludzkim życiem.

Nalał trochę ciepłej wody z kranu do rąk, po czym przemył twarz. Na czoło spadły mu pojedyncze pasma kasztanowych włosów, które wręcz błagały o umycie ich.

Spojrzał prosto w swoje zapadnięte oczy, jakby chciał odczytać sam siebie. Co tak naprawdę czuł — strach i zrezygnowanie czy szczęście spowodowane przebywaniem na Ziemi tak długo. Nie potrafił tego odgadnąć. Mnóstwo sprzecznych emocji mieszało się ze sobą, tworząc niezrozumiałą jedność. Jednego jednak był pewien; z dawnego, zuchwałego i pewnego siebie demona stał się chodzącym żywym trupem, włóczącym się codziennie bez celu po obrzeżach Toronto. Pozostało mu jedynie palące znamię na ramieniu oraz nonszalancki uśmiech, którym starał się oszukać samego siebie.

Wziął głęboki oddech i ze świstem wypuścił powietrze. Miał nowy dzień do wykorzystania. Marnowanie go w takich chwilach byłoby istną głupotą.

Opuszczając łazienkę pojawiły mu się mroczki przed oczami. Świat zawirował, ciemność pochłonęła każde światło w pomieszczeniu. Jeffrey oparł się o framugę, aby nie stracić równowagi.

Ciemność zmieniła się w ogień, który trawił wszystko na swojej drodze. Czerwone jęzory najpierw zajęły sufit, przemieszczając się powoli po ścianach w stronę Coltrane'a. Gdy zbliżyły się na odległość około kilkudziestu centymetrów od stóp pół-demona, zniknęły. Do pomieszczenia znów wróciło światło dzienne, przebijające się przez burzowe, jesienne chmury.

"Cholerne fantomy" — pomyślał.

Przeszedłszy do kuchni wziął ze stołu jeden z kubków, w którym zostało jeszcze trochę wody (nie tracił czasu na zmywanie naczyń. Bez przerwy brał nowe, przez co zlew i półki po obu jego stronach były zapełnione brudnymi talerzami i sztućcami) i wypił ją jednym haustem. Przez ułamek sekundy jego twarz wykrzywiła się w grymasie spowodowanym smakiem cieczy.

Lubił to uczucie przechodzącego go po ciele ciepła. Poza tym, woda była o wiele tańsza niż jakikolwiek alkohol. I mógł się poszczycić tym, że potrafi się upić czymś takim.

Spojrzał na wiszący na ścianie zegar — dochodziła druga po południu. Przesiedział pół dnia w łazience, walcząc z nudnościami i figlami płatanymi przez psychikę. Jego własny zegar także niemiłosiernie zbliżał się do wybicia końcowej godziny.

Antyteza: PiekłoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz