Prolog

58 4 1
                                    

Raz, dwa, trzy.

Tyle razy zwisający, poruszany jesiennym wiatrem sznur uderzył w ciemne drewno.

Słońce wschodziło mozolnie, jakby nie chciało się wychylić znad lasu i oświetlić czegoś, co z daleka wyglądało jak zwykła rzeźba. Mgła unosiła się nad wilgotną ziemią łąk i pól. Trawa uginała się, szumiąc, tworząc kompozycję wraz z dźwiękiem uderzających o skały fal. Po krwistoczerwonym niebie, na którym nie było ani jednej chmury, szybowały ptaki, nieśpiesznie obniżając swój lot, obserwując okolicę. Dziobały i biły się w powietrzu, skrzecząc przeraźliwie. Z pobliskiego drzewa w powietrze wzbił się samotny szczygieł, uderzył parę razy skrzydłami i wylądował na wierzchołku krzyża. Zaćwierkał, po czym zeskoczył na głowę mężczyzny.

Cztery, pięć, sześć.

Niegdyś kasztanowe i lśniące, teraz brudne, posklejane, pełne ziemi włosy falowały, poruszając się w każdą stronę. Smagały czoło i uszy, co jakiś czas napotykając na swojej drodze płatek kwiatu. Do ust została włożona ogromna niemal na całą twarz czarna róża. Stanowiła jednocześnie przerażający i niesamowity kontrast z bladą, niemal tak białą jak papier skórą. Z kącików poranionych warg spływały dwie szkarłatne strużki, mające swój koniec na środku fioletowego gardła.

Siedem, osiem, dziewięć.

Z przebitych rąk i nóg krew powoli przestawała się sączyć, wcześniej tworząc wyszukane wzory na gładkiej klatce piersiowej. Tors, jak i cała reszta ciała, został wcześniej dokładnie wymyty. Biodra przepasała stara szmata, w której w paru miejscach zrobiono dziury i włożono fioletowo-niebieskie kwiaty. Ciernie oplecione wokół głowy, nadgarstków i kostek lśniły w blasku nadchodzącego dnia. Źdźbła traw obijały i zahaczały się o stopy, barwiąc na czerwono.

Dziesięć, jedenaście, dwanaście.

Jeden z kruków przegonił szczygła i usiadł na czubku głowy mężczyzny. Ostre, haczykowate pazury wbiły się w skórę. Uderzył dziobem parę razy w jego czoło, po czym rozłożył skrzydła, zamachał nimi parę razy i zakrakał, pokazując swoją pozycję i siłę, wzywając pobratymców na ucztę. Do końcówek zmierzwionych piór przylgnęła mazista krew, prawie niewidoczna na tle czerni.

Trzynaście, czternaście, piętnaście.

On też krzyczał. Krzyczał ze strachu, pomiędzy błaganiami o litość i tłumaczeniem swojej wersji wydarzeń, gdzie uznawał się za niewinnego. Krzyczał, gdy posądzano go o zdradę, choć to on czuł się zdradzony. Krzyczał, gdy chciał wezwać pomoc; najpierw dla niej, potem dla samego siebie. Krzyczał, gdy popatrzył w oczy najbliższej dla siebie osoby, bo zobaczył w nich nienawiść i pogardę, której tak bardzo się bał. Krzyczał do chwili, gdy silne ręce nie chwyciły go za gardło i pozbawiły głosu.

Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście.

Tyle godzin minęło od chwili, gdy Jeffrey Coltrane został zamordowany przez kogoś, komu ufał bezgranicznie. Ale nie oznaczało to, że zniknął. Po prostu chwilowo zmienił miejsce swojego pobytu.

Zamierzał wrócić. Wrócić i zawalczyć o swoją niewinność, zdając sobie sprawę, że od tamtej pory wszyscy stali się jego wrogami. Demonami, z którymi musiał walczyć przez lata, codziennie zmuszając się, by iść dalej. Nie spodziewał się, że w czasie swojej podróży ową niewinność straci bezpowrotnie. Ale przecież to nie była jego wina. Zmuszono go do tego. Nie miał innego wyjścia. Prawda? To o wiele wygodniejsza wersja, łatwiejsza do wmówienia sobie, że tak należy postąpić.

Cóż, skoro nie wszyscy chcą słuchać moich rad, przekonają się na własnej skórze, że to ja mam rację.

Antyteza: PiekłoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz