Rozdział 2

1K 92 51
                                    

Jest późne popołudnie, kiedy zajeżdżam pod dom rodzinny. Nic się tu nie zmieniło. Poza tym, że przez pogodę jest szaro, buro i ponuro, tu i tak jest pięknie. Dom to budynek, który postawił mój ojciec, jeszcze przed ślubem z moją matką. Ma niespełna sto metrów kwadratowych i jest usytuowany na wsi. Podobnie, jak rodzinny dom Sary z tym, że mój znajduje się dokładnie z drugiej strony Wrocławia. Pewnie dlatego nigdy wcześniej na siebie nie trafiliśmy. Otwieram bramę i wjeżdżam na podwórze, które jest całe wyłożone kostką. Kiedy jeszcze więcej przebywałem w Polsce, to trochę tu ogarniałem. Ojciec padłby na zawał, gdyby zobaczył, jak to wszystko teraz wygląda. Na szczęście mam trochę wolnego czasu, więc dopisuję kolejne zadanie do swojej listy, doprowadzić dom do ładu. Otwieram wszystkie okna by trochę tu przewietrzyć i idę po drewno na rozpałkę. Muszę napalić w piecu, żeby móc się wykąpać. Kiedy udaje mi się wreszcie odświeżyć, a w domu jest znośnie ciepło, za oknem jest już późny wieczór. Kładę się do łóżka, aby nabrać sił na kolejny dzień. Dzień, który będzie dla mnie wyzwaniem.

No i jest moje wyzwanie. Nie wiem, jak to się stało, ale siedzę w samochodzie już trzecią godzinę. A gdzie? I po co? Pytajcie się mnie, a ja was. Nie wiem, dlaczego tutaj przyjechałem i dlaczego siedzę w aucie. Dokładnie na parkingu, który znajduje się obok banku, gdzie Sara była, jeszcze do niedawna, dyrektorem. Ale oczywiście dzięki mnie straciła pracę i nie tylko... Siedzę tak i czekam na cud. Czekam aż w końcu wyjdzie z tego budynku i zjawi się przede mną, a ja będę mógł wziąć ją w ramiona. Chciałbym zaskoczyć ją, tak jak zawsze wcześniej. Stałem tutaj, dokładnie w tym samym miejscu i czekałem, aż skończy pracę. Ona wychodziła i, chociaż zazwyczaj była na mnie zła, to cieszyła się na mój widok. Dziś chciałbym, żeby było tak samo. Pragnę, by wyszła z pracy, przechodziła tędy na tramwaj albo do samochodu. Marzę, by ją wtedy zabrać na kawę do naszej kawiarenki. Chciałbym ją dotknąć. Chociaż tyle... Może brzmi to banalnie i głupio, ale to jest teraz moje największe marzenie. Niczego tak bardzo nie pragnę, jak tego, by móc ją znowu zobaczyć.

Po kilku godzinach sterczenia pod bankiem, postanawiam zejść na ziemię i udać się na jakieś zakupy. W domu nie mam nic do jedzenia, a teraz też jestem głodny. Zajeżdżam pod mały market i idę po wózek. Gdy tak łażę bez celu, bo w sumie nie mam w koszyku nic prócz wody i mrożonej pizzy, zaczepia mnie znajomy głos.

– Błażej? – Słyszę za sobą, na co odwracam się automatycznie.

– Siema! – wołam do kumpla, którego nie widziałem już dobrych parę lat. – Przemo, dobrze wyglądasz – mówię z uznaniem, bo rzeczywiście dobrze wygląda.

– No cóż, radzę sobie – odpowiada z uśmiechem. – Mam córkę! – mówi to z taką dumą, że aż mi się flaki przewracają. Pomyśleć, że ja też mógłbym mieć już dzieci, gdyby nie to, co zrobiłem.

– Gratuluję, cieszę się – mamroczę, starając się być miły, mimo że ciężko mi to przychodzi. Nie chcę mu pokazać, że jestem zazdrosny. Zazdrosny o to, że ma dla kogo żyć. Że ma dziecko i zapewne kobietę. A może żonę?

– Dzięki, stary. A co u ciebie? Długo cię nie było.

– A tak, robota... – tłumaczę się tym, bo Przemo nie ma pojęcia, czym się zajmuję. W sumie nikt z moich starych znajomych tego nie wie. Moi obecni znajomi to głównie ludzie z roboty, więc są wtajemniczeni. Do niedawna była to też Sara, chociaż ona tak naprawdę również niewiele o mnie wiedziała.

– Ach, ty i te twoje szemrane interesy. – Śmieje się. – Masz kogoś?

– Nie.

– Słyszałem o Ance, przykro mi.

– Spoko – odpowiadam krótko, przez co on chyba rozumie, że nie chcę gadać o mnie i o mojej byłej.

– A jak ta mała od Golfa? – dopytuje. – Niezła była – dodaje z uśmiechem, a we mnie zaczyna się gotować.

Diabelna prawda (#2 Seria Diabelska) - Premiera 21.07.2021Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz