Rozdział 4: Tata sobie o mnie przypomina

589 56 3
                                    

W domku Hermesa było dość tłoczno. W końcu trafiały tu dzieciaki nieuznane przez rodziców, a tych było mnóstwo. I tak się przerzedziło po tym, jak część przeszła na strone Luke'a, syna Hermesa. To ten zły, co prowadzi wojnę z bogami. No i część zginęła we wcześniejszej Bitwie w Labiryncie. Dowiedziałam sie, że armie Kronosa zaatakowały obóz.

Trafił mi się materac pod oknem. Leżała na nim pomarańczoa koszulka z napisem "Camp Half - Blood przygotowana dla mnie. Szybko przebrałam się w nią i wyszłam na zewnątrz. Było ciepło jak w czerwcowe popołudnie. Było pewnie już koło czwartej po południu. 

Spotkałam Rory'ego. Uświadomiłam sobie, że nie widziałam go odkąd weszłam na teren obozu. Oczywiście nic nie mogło być już normalne. Rory chodził bez spodni. Jego nogi były kozie, pokryte gęstym, brązowym futrem. Zakończone były kopytami.

-Rory! - krzyknęłam. - co ci się stało?

-Co się miało stać? - mruknął Rory zdziwiony. - Zawaliłem, ale...

-Jesteś kozą!

-Satyrem. Pół człowiekiem, pół kozłem. 

-W jaki sposób chodziłeś w butach? 

-Mam swoje sposoby na maskowanie się w świecie śmiertelników - Rory wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale po chwili spoważniał. - Przepraszam.

-Za co? - spytałam zdezorientowana. 

-Zawaliłem - wyznał Rory. - Miałem bezpiecznie przeprowadzić cię do obozu. A tymczasem gdyby nie interwencja Matta, Emily i Meg, zginęlibyśmy albo twój mózg zostałby wyprany przez zwolenników Kronosa.

-Oj, nie przejmuj się kozłonogu - pocieszyłam przyjaciela. - Przecież żyję.

-Tak, ale...

-Żadnych ale. Nie bierz nic do siebie. Wykonałeś swój obowiązek tak jak miałeś/

Naszą rozmowę przerwało wezwanie do bitwy o sztandar. Polegała ona na podzieleniu się na dwie drużyny i próbach zdobycia flagi chronionej przez przeciwnika. Tyle przynajmniej zrozumiałam z chaotycznej opowieści Rory'ego. Nigdy nie był zbyt dobry w wyjaśnianiu czegokolwiek. Wiedziałam tyle, że potrzebuję broni. Satyr zaprowadził mnie do zbrojowni. Na ścianach rozwieszony był wszelkiego rodzaju oręż, od mieczy po łuki. Miałam tym walczyć? To była prawdziwa broń, mogłam kogoś tym uszkodzić, albo ktoś mnie. Nie było jakichś plastikowych dla początkujących? Nie umiałam się przecież posługiwać czymś takim.

W końcu zdecydowałam się na łuk. Kiedyś trenowałam łucznictwo. Dość dawno, ale może coś zapamiętałam z zajęć. Broń leżała idealnie w mojej dłoni. Zabrałam też szary kołczan i wyszłam z pomieszczenia. Rory zaprowadził mnie na skraj lasu. Tam miała odbyć się bitwa.

Hermes sprzymierzył się z Ateną i Apollem. Przeciwko nam była reszta obozowiczów. Miałam stać przy naszej fladze mając ją bronić przed wrogiem. Razem ze mną stała Emily, brunetka, która wcześniej mnie uratowała oraz chłopak od Ateny. Miał jakieś dziesięć lat i trzymał w rękach za duży miecz. Z nosa zjeżdżały mu okulary, które co chwila poprawiał. Mimo niegroźnego wyglądu wpatrywał się w zarośla takim wzrokiem, jakby chciał wypruć flaki każdej napotkanej osobie. 

Brunetka również była córką ateny. Miała na imię Emily. Była ode mnie młodsza o jakieś pół roku, ale o wiele bardziej doświadczona w walce. Tylko ja z mieszkańców obozu nie miałam pojęcia co robić. Niby miałam wyznaczoną funkcję, ale...

Bitwa się rozpoczęła. Bracia Hood, grupowi od Hermesa zajęli się sabotowaniem przeciwnika. Po chwili więc dobiegły do nas siarczyste przekleństwa dzieci Aresa. 

Zza zarośli wybiegła potężna dziewczyna trzymająca w ręku elektryczną włucznię. Miała brązowe, nierówno przycięte włosy przewiązane bandaną. Byłą to Clarisse la Rue, grupowa domku Aresa. Przedostała się przez pułapki Connora i Travisa. 

Uniosłam łuk próbując oddać celny strzał. Niestety ręka mi się zatrzęsła i strzała trafiła w drzewo. Druga poleciała w drzewiec włuczni obok jej dłoni, a zaskoczona dziewczyna prawie ją upuściła. 

-Zginiesz marnie! - wrzasnęła i pobiegła w moim kierunku. Z pomocą ruszył mi dziesięciolatek. Próbował trafić w nią mieczem, lecz ona zdzieliła go włucznią i popchnęła na drzewo. Chłopak jęknął i usiadł na ziemi. 

Zrobiło się jeszcze gorzej. Z lasu wybiegło, kolejne dziecko Aresa, potężny chłopak imieniem Bucky. Trzymał łuk, który wydawał się śmiesznie mały w jego olbrzymich dłoniach. Celował we mnie.

Co robić? Spanikowana nałożyłam strzałę na cięciwę. Ręce mi się trochę trzęsły, ale nakazałam sobie zachować spokój. Spokojnie Alice. Musiałam go jakoś powstrzymać nie robiąc mu nic.

Chłopak wystrzelił w moją stronę. Ja też wystrzeliłam.

Moja strzała poleciała tym razem tak, jak chciałam. Może nawet lepiej. Udeżyła prosto w strzałę chłopaka i odbiła ją. To było conajmniej dziwne.

NAgle nad moją głową coś rozbłysnęło. Spojrzałam w górę. Moja dzisiejsza celnoć była dziwna? Jeszcze dziwniejsza była lira unosząca się nad moją głową. Wyglądało to jak ten diamencik w Simsach, tyle że to nie była gra. 

-Gratulacje Alice - powiedziała Emily. Zostałaś uznana przez swojego ojca, Apolla.

Po chwili dało się słyszeć triumfalny okrzyk. Nasza drużyna wygrała.

Z pamiętnika herosaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz