XI. Cathy poznaje prawdę

571 92 313
                                    

Po incydencie z tabliczką Teddy Brown nie pojawił się w szkole aż do końca tygodnia, podobno z powodu choroby. Catherine zauważyła, że podczas jego nieobecności dzieci zachowywały się jakby spokojniej. Nie dokuczały sobie nawzajem, były dla niej milsze, a przede wszystkim nie wybuchały co rusz śmiechem, sprowokowane przez małego Browna. Rosemary w końcu mogła uczyć się bez docinków z jego strony, co bardzo dobrze wpłynęło na jej utrwalanie wiedzy.

Tego roku Wigilia wypadała we wtorek, co większość dzieci przyjęła z radością, bowiem dzięki temu miały więcej dni wolnego, niż gdyby święta przypadły na niedzielę.

Catherine nie miała żadnych planów na Wigilię. Pani Watts już w piątek wyjechała do swej rodziny w niedalekim miasteczku, a Liz planowała wyruszyć do miejscowości, z której pochodziła, w niedzielę wieczorem. Catherine miała więc zostać sama z gosposią pani Watts.

Poniedziałek był bardzo śnieżny, ale, jak z radością stwierdziła Catherine, dość ciepły. Taki stan aury bardzo jej odpowiadał, zdecydowała się więc udać na wieczorne nabożeństwo. Nie miała już żadnych obowiązków, a msza zawsze uspokajała jej zszargane po pracy nerwy.

W świątyni było zimno i ciemno. Catherine zapomniała rękawiczek, przez co ogromnie się na siebie zezłościła. Ręce skostniały jej tak, że ledwo mogła nimi poruszać. Niemal zawsze okropnie marzła, dlatego nienawidziła zimy i czekała na wiosnę. Wtedy budziła się do życia niczym przebijający się przez pokrywę śnieżną pierwszy kwiat, pełna sił witalnych i nadziei.

W pierwszej ławce po drugiej stronie kościoła siedziały dzieci Josepha. Wiedziała, że zawsze muszą być obecne na mszy, gdyż ojciec nie ma ich z kim zostawić. Pani Hopkins pomagała mu tylko do czternastej, gdyż nie chciał jej za bardzo wykorzystywać, a obawiał się zostawić dzieci same w domu. Catherine pamiętała, jak opowiadał jej o dniu, gdy postanowił spróbować dać im nieco wolności i nie kazał swym potomkom iść na wieczorną mszę. Zastał później prawdziwe pobojowisko.

Zazwyczaj w kościele czuła się wolna od zmartwień, beztroska i radosna, że może obcować z Bogiem i słuchać Jego słowa. Dziś jednak opuścił ją wewnętrzny spokój. W ten ciemny, zimny dzień, tuż przed narodzinami Zbawiciela, uderzyła w nią z całą mocą jej samotność. Wszyscy dookoła gdzieś wyjeżdżali, z kimś się spotykali, a ona miała spędzić Boże Narodzenie sama. Tak miały też wyglądać jej święta za rok, za dwa lata, wszystkie aż do śmierci. Zawsze była uznawana za jedną z najładniejszych dziewcząt we wsi, w szkole, na uniwersytecie, by na koniec, mimo swych marzeń i starań, zostać sama. Nigdy nie miała zrealizować swych snów o byciu dobrą żoną i matką, a wszystkie święta miała spędzać przy akompaniamencie głuchej ciszy, przerywanej jedynie jej łkaniem.

Myślała, że już się z tym pogodziła. W Montrealu istotnie tak było. Tam ciągle przebywała z Madeleine i jej rodzicami, a dni wolne spędzała u matki i ciotki Pam, która była żoną tak krótko, że nie przystosowała się do żywota mężatki i zachowywała się jak stara panna. W mieście Catherine ciągle się czymś zajmowała, dlatego tak nie uderzała w nią jej samotność. Nie miała nawet zbytnio czasu o tym myśleć, zajęta nauczaniem Madeleine. Dopiero na wsi, gdy sporo czasu spędzała samotnie w swoim pokoiku, kiedy co rusz obserwowała szczęśliwe rodziny z dziećmi, zaczęła żałować, że ona nigdy nie zazna szczęścia związanego z posiadaniem męża i potomstwa.  

Nie wiedziała nawet, kiedy po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Po chwili, uświadomiwszy sobie, że jej zachowanie jest niestosowne, otarła je szybkim ruchem i wróciła do słuchania słów Josepha. Nie mogła na niego patrzeć bez gorzkiej myśli, że to rozstanie z nim w dużej mierze przyczyniło się do jej obecnego stanu, wbiła więc wzrok w podłogę i wykręcała palce, próbując powstrzymać cisnące się jej do oczu łzy.

Czerwone wybrzeżeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz