IX. Williamsowie

282 52 43
                                    

Poranki były według Catherine najpiękniejszą porą dnia. Uwielbiała moment, w którym opuszczała dom i podążała wąską ścieżką do szkoły. Wiatr muskał wtedy przyjemnie jej twarz, a słońce grzało policzki. Nie obchodziło się tym, że od jego promieni jej skórę mogły pokryć piegi. I tak nikogo nie interesowała. 

Dziś cieszyła się szczególnie, choć nie wiedziała, jaka była przyczyna takiego stanu rzeczy. Może to, że wyjątkowo dobrze się jej dziś spało? A może fakt, że odziała się w swoją ulubioną sukienkę?

Spacer w takim nastroju był prawdziwą przyjemnością. Uśmiechała się do siebie co rusz, wystawiając twarz do słońca i nucąc cicho piosenki, które tak często słyszała w mieście, gdy Madeleine wprawiała w ruch gramofon. Mimo iż czuła się na wsi naprawdę dobrze, wciąż były chwile, w których tęskniła za dawną uczennicą i życiem w Montrealu. 

Jej dobry humor natychmiast uleciał, kiedy weszła do szkoły. Dzieci już tam były. Biegały po korytarzu, nieupilnowane przez Liz, która nie mogła sobie poradzić z gromadą rozkrzyczanych uczniów. Z kolei dozorca niewiele robił sobie z takiego stanu rzeczy. Stał przy ścianie i skubał swoje paznokcie. 

Catherine już z daleka widziała Rosie, która stała pod ścianą, otoczona przez Browna i jego gromadę. Jimmy, Frank i Arthur Williams stali za bandą Teddy'ego i próbowali przedrzeć się do Rosemary, chłopcy jednak byli od nich silniejsi. 

— No co, teraz ci nikt nie pomoże, ani te twoje głupiutkie braciszki, ani ten mały mydlarz, ani tatuś! — krzyczał Teddy. 

Gdy Catherine usłyszała te słowa, w jej żyłach zawrzało. Wiele potrafiła pojąć, lecz nie okrucieństwo chłopca. Kto wpoił mu takie zasady moralne? Co nim kierowało, że zachowywał się w taki sposób?

Zacisnęła pięści i podbiegła do dzieci. Nie mogła dopuścić do tego, by znów coś się stało. Nie na jej warcie. Nie darowałaby sobie tego. 

— Chłopcy, proszę iść do klasy! — rzekła stanowczo. — Ale to już! 

Frank i kilku chłopców z bandy Browna posłusznie skinęli głowami i skierowali swe kroki ku sali lekcyjnej, lecz Teddy, Jimmy i Arthur wciąż stali przy Rosie i łypali na siebie oczyma. 

Catherine podeszła do Rosemary i zaczęła wypytywać ją, co się stało, dziewczynka jednak nie była w stanie mówić. Zamiast tego wczepiła się w spódnicę kobiety i rozszlochała się żałośnie.

Panna Wright poczuła się w tej sytuacji nieco niezręcznie, lecz nie potrafiła powiedzieć Rosie, by ją zostawiła. Musiałaby nie mieć serca. Przycisnęła dziewczynkę do siebie i spróbowała się do niej uśmiechnąć, lecz wyszło jej to dość niezgrabnie. 

— No już, Rosie, co się stało? — zapytała, gładząc ją po główce. 

— Teddy chciał mnie zbić, proszę pani — jęknęła z żałością. — A kiedy chłopcy przyszli mnie obronić, zawołał swoich kolegów! 

Catherine poczuła kolejny przypływ złości. Gdyby nie to, że uważała, że nie ma prawa podnosić na ucznia ręki, już dawno zbiłaby Teddy'ego. Należało mu się to.  

— Teddy, jak mogłeś? — Spojrzała surowo na chłopca. 

— Ona kłamie, nic jej nie zrobiłem! — warknął rozeźlony chłopiec. 

— Sam kłamiesz! Przecież wszystko widzieliśmy! — krzyknął Arthur. 

— Siedź cicho, ty mydlarzu ty! Idź do swojego tatusia, niech cię umyje w tym swoim mydełku, bo masz brudne ciało i duszę! 

Czerwone wybrzeżeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz