Słońce powoli wychodziło zza chmur oświetlając drzewa tybetańskich lasów. Wśród igieł pokrytych poranną rosą roznosił się śpiew okolicznych ptaków, których pieśni Cariada słuchała z zapartym tchem. Pod postacią Irbisa, przystanęła pod jednym z drzew i wzięła głęboki wdech, przymykając oczy. Skupiona na zapachach i dźwiękach rozkoszowała się otaczającą ją przyrodą, dopóki nie wyczuła delikatnego nieznajomego zapachu. Od pierwszych swoich dni, mieszkała w tych lasach i nie przypominała sobie, ani odrobinkę, aby kiedykolwiek miała okazję wyczuć go. Z początku lekko się najeżyła i syknęła, lecz już po chwili zwyciężyła wrodzona kocia ciekawość. Niepewnie stawiała następne kroki przemierzając las w poszukiwaniu źródła tej nieznajomej woni, która jednocześnie wydawała się tak znana, lecz jednak nigdy jej nie spotkała. Jakby nigdy jej nie czuła, lecz ona była zakodowana w jej umyśle. Budziła w niej sprzeczne emocje. Jednocześnie czuła podniecenie i bezpieczeństwo oraz strach i niepewność. Nie wiedziała, którym emocjom powinna ufać, dlatego czujna, jak nigdy dotąd, kierowała się za zapachem wyżej w góry, gdzie ziemię jeszcze przykrywała duża warstwa śniegu. Woń przybierała na sile, gdy mijała tutejsze krzewy, lecz zapach nasilił się dopiero na niewielkiej polanie.
Uważnie się rozglądając wyszła na jej środek, skanując okolicę w poszukiwania czegoś, co mogło roznosić tą dziwną nieznajomą woń. Nieco się najeżyła słysząc gdzieś z boku jakiś chrzęst, lecz nic nie dostrzegła w tamtym miejscu. Syknęła cicho, po czym rozejrzała się ostatni raz po okolicy, odwracając się w kierunku, z którego przyszła. Dziwne poczucie bezpieczeństwa przy tym zapachu nagle zanikło, gdy na obalonym konarze drzewa, który pokonała wchodząc na polanę, dostrzegła Irbisa dwa razy większego od niej. Wielkie, lazurowe oczy kocura wpatrywały się w nią z gamą emocji, których nie potrafiła rozszyfrować. Nim pomyślała co robi, najeżyła się wyginając grzbiet oraz głośno syknęła na nieznajomego osobnika. Nie wyczuwała w nim przeciwnika lub że miał jakieś złe zamiary, lecz dla zasady trzeba go było nastraszyć. Kocur tylko posłał jej rozbawione spojrzenie, po czym zszedł z konaru i powoli zaczął zmierzać w jej stronę ostrożnie stawiając kroki. Z każdym jego krokiem Cariada coraz głośniej syczała, chcąc dać mu jasno do zrozumienia, że nie jest mile przez nią widzianym osobnikiem. W końcu kocur przystanął dwa metry od niej, po czym usiadł nie spuszczając z niej swojego bacznego spojrzenia. Ona również zaczęła się uspokajać, zauważając, że kocur nic więcej już nie robi.
Usiadł i czekał na jej ruch. Nie chciał jej przestraszyć, lecz był z początku tak zaaferowany widokiem innego osobnika swojego gatunku, że kompletnie wyleciało mu z głowy, że kotołaki to nie wilkołaki i jednak mają jakieś inne zwyczaje, których on nigdy nie miał okazji poznać. Dlatego usiadł i dokładnie śledził wzrokiem, każdy ruch samicy. Wydawała mu się taka mała w porównaniu do niego. Miała małe zgrabne łapy, które znikały pod warstwą puchu. Jej cętkowanie było strasznie ubogie, lecz to właśnie dodawało jej swoistego uroku. Natomiast oczy. Oh te oczy – przeleciało Dywilthrowi przez myśl, gdy tylko podniósł wzrok, skanując samicę wzrokiem. Całkowicie zatracił się w spojrzeniu jej błękitno–różowych oczu. Były cudowne, wprost idealne w swojej niedoskonałości. Nie wiedział ile tak wpatrywał się w nią urzeczony, gdy ta powoli oswajała się z jego obecnością. Jego chwilę zapomnienia przerwały głośne wystrzały z broni. Zauważył jak samica wzdrygnęła się na hałas, po czym posłała w jego stronę spłoszone spojrzenie, a następnie uciekła biegiem w przeciwnym kierunku, z którego dochodził hałas. On natomiast siedział tam dalej nie mogąc otrząsnąć się z letargu. Dopiero po chwili obejrzał się wokoło, nasłuchując gdzie teraz znajdują się kłusownicy, których miał już okazję ujrzeć.
Byli to straszni ludzie. Nie mógł pojąć jak można odbierać życie niewinnym zwierzętom tylko po to, aby zasilić swoje portfele. Rozumiał drapieżniki i ludzi, którzy polowali po to, aby nie zginąć z głodu, lecz kompletnie nie mógł pojąć kłusowników. Według niego było to barbarzyństwo, żeby Bogu winne zwierzęta zabijać, zbezczeszczać ich zwłoki wypychając je i robiąc z nich cholerne dzieła sztuki. To właśnie był jeden z powodów, przez które nie lubił przebywać z watahą. Bowiem każdy jej członek myślał o nim jak o człowieku, a on nie chciał mieć nic wspólnego z tym strasznym gatunkiem.
YOU ARE READING
Przeznaczony Cariady
ChickLitWśród głuchych drzew tybetańskich lasów, wieki temu niosła się pieśń. Jej treść mówiła, że Duch gór postanowił spłatać ludziom figla. Wśród gatunku ludzkiego narodził się pół człowiek, pół drapieżnik, który zapoczątkował rodowi kotołaków. Ich popula...