Rozdział trzeci

1 0 0
                                    

 ㅤㅤZmrok pośpiesznie zachodzącego słońca dał im do zrozumienia, że pora na to, by rozpocząć podróż. Odpowiednio przygotowani poddali się tułaczce dokładnie w przeddzień najstarszego spośród pozostałych religijno-etnicznego święta meksykańskiego, w tak zwany Dzień Zmarłych. Szli i szli z nadzieją w głosie, iż nie spotkają tam kogokolwiek z rzekomo pobożnych żywicieli rodziny, którzy odwiedzają swoich najbliższych tylko w ten szczególny dzień dla stworzenia wyjątkowo fałszywych pozorów. Pełno tu było kwiatów, oświetlonych uliczek oraz jasno mieniących się w oczach zniczy; co poniektóre zdążył pogasić porywczy wiatr lub pomruk gromkiego okrzyku przebiegających opodal dzieci.
Co trzeci lampion zdawał się wydawać ostatnie tchnienie płomieni i najbardziej żal było tych, na których grobach nie widniało nic. Tym nie różniło się także miejsce pochówku Vincenta – na marmurowym pomniku wyryty został epigraf o treści „Jesteś w naszej pamięci" z małą wspominką o Bogu, zakurzona data urodzenia i mocno wyrazisty afisz dnia śmierci, termin 29 lutego dymił się wśród mgieł, ostentacyjnie rażąc oko. Obok tylko poniszczona znicz z taniego plastiku, a także sztuczny płat kwiatu róży wraz z kilkoma kroplami gorzkich łez jego matki, której nie posiadał.
ㅤㅤGdy tylko zobaczył swój kurhan bez krwi i kości takoż śródtytuł na jego sponiewieranej powierzchni, zaśmiał się w głos, doznając olbrzymiego zdziwienia z powodu dyplomatu towarzyszącej Stelli niezachwianej powagi. Jej twarz mówiła wszystko, ze skruchą spoglądała w ziemię, nie poruszając nawet chudą nóżką, co miała w swoim sztubackim zwyczaju. Nie można było ukryć więc konfuzji, gdy widziało się zdenerwowaną Stellę, która z dużym roztargnieniem szuka siódmych czeluści piekieł na dnie swojej małej, podróżnej kaletki. Wyciągnęła z niej niewielką, nadaną kolorem lampkę imitującą świecidło. W milczeniu położyła jej spodek na kamiennym podłożu, wywołała ogień zapałki i cicho szepcąc pobożną modlitwę, złożyła dłonie. Na jej gołe czoło padł cień, z głębi lasu dało się słyszeć wycie dzikich zwierząt, a ona sama stała z zamkniętymi oczyma, próbując poskładać myśli. Skończywszy, pod wpływem uczucia na sobie wzroku obu zajęczych trzeszczy towarzysza, w pełni stresu zakłóciła ciszę panującą wokół, złożyła ręce na krzyż i rzekła z obrzydzeniem:

— Chodźmy stąd, to miejsce przyprawia mnie o dreszcze.

Kruk torował jej drogę po obłoconym chodniku, podczas kiedy ta oglądała się porywczo za siebie z lękiem wyrytym na strwożonej fizjognomii. Za rękaw złapała Vincenta i poprosiła go o chwilę poczekunku dla wartej życia i śmierci osnowy, którą zdała się sobie przywrócić z pamięci w tak nieoczekiwanym stadium akcji. Spośród kolaża sarkofagów poszukiwała tego jednego, jedynego, a nie był to kazus bez przeszkód. Mikrą latarką od zasuwy podręcznej torebki oświecała groby, na myśli miała tylko jedno nazwisko – Mirbeau. Jej ręce trzęsły się, jednakże mimo to postanowiła dokończyć dzieła, jakie poddała długowiecznej obietnicy. Zimną jak lód grabiną przetarła zszarzałą od kurzu powierzchnię popiersia, aliści zanim to zrobiła, pozbyła się alabastrowej rękawicy z niej ściągniętej. Głęboki wdech napełnił jej płuca, po czym wzięła się w garść i dwoma okrężnymi ruchami zapaliła jedną z zapałek, którą upuściła na lastryko i która, natychmiast po upadku, zgasła. Czyn ten powtórzyła trzykrotnie, po czym nachylając się nad duszą zmarłego, wypowiedziała szereg niezrozumiałych słów po łacinie i odeszła.
Podgoniwszy opuszczonego przedtem służącego, ujęła go za ramię i tak chadzając, mimowolnie powrócili zwartym, prostego szyku chodem do królewskich włości.

ㅤㅤPrzed oczami migał jej obraz zastygłego ciała Vincenta, zawisłego na grubym stryczku przewieszonym przez tęgą gałąź masywnego dębu nad skrajem przejrzystego na wskroś jeziora. Nie mogła znieść myśli, w jak okrutny sposób pozbawił się życia ten żywiołowy młodzieniec, który co rano przynosi filiżankę czarnej herbaty do jej łoża i co piątkowy wieczór zasiada naprzeciw niej przy staroświeckim stole, nakrytym nieskazitelnie białym obrusem z jedwabiu i szorstkimi wargami sączy lampkę czerwonego wina, podczas gdy ona pochłania garści sernika jak co większy koneser. Objął ją strach na myśl o bladej skórze służalczej duszy, przez którą przebiega martwy wzrok wywróconych na wierzch oczu pozbawionych źrenic. W uszach krok po kroku rozprzestrzeniał się ryms branego w cugle rdzenia kręgowego, a po plecach przeszedł przeszywający przezeń silny dreszcz. Pioruny w towarzystwie licznych grzmotów i błyskawic wzburzały stabilny dotąd zbiornik wodny, chaos narastał z każdą, niepokojącą sekundą, która nie miała świetlanej przyszłości. Wraz z nadejściem ciemnej mocy ze środka spróchniałej ziemi, stopniowo nastawał spokój. To kres, ale równocześnie początek jednej z wielu nowych przygód, które miały spotkać ich oboje. Burzowo-czarna smuga mroku wyłoniła z siebie ciemną postać, czyjej tożsamości nietrudno było się Stelli domyślić. Sam w swojej osobie, z najgłębszych czeluści piekieł czort, diabeł w szpiczastych rogach Belzebuba, przedstawił się oczom jej wyobraźni. Czy to omamy, czy nadmiar cukru w posiłkach? Zmysłom nie chciała już wierzyć, dała porwać się wybujałej fantazji i z uwagą słuchała postulackiego dezyderatu szatana w kierunku do Vincenta, którego nie znała.

— Jam jest pan i władca twój, zatem drżyj przede mną i słuchaj, co mówi do ciebie najpotężniejszy mag z samych ogni piekielnych powstały. Za życia pełen byłeś cierpień oraz negatywnych emocji, co przyciągnęło mnie aż dotąd, do nory cuchnących nudą ludzi. Zechciej odwiedzić moje Pandemonium i służyć moim poddanym, dopóki twoje nieprawości nie zostaną wybaczone. — Odezwał się złowieszczy głos, przez który rozstąpiły się wody i rozwidliły gałęzie drzew, struny głosowe odmówiły współpracy i tylko cicha obserwacja zostawiała panience ostatnie wyjście.

Dąb zatrząsł się, szakłak liści szamocących się na krańcach konaru z głuchym szelestem spadł z drzewa, zaś zewłok przeraźliwie uniósł głowę do góry, pozostawiając resztę szczątków w spoczynku.

— Jaka jest twoja odpowiedź? — powtórzono pytanie.

— Zgadzam się — odrzekł trup i grunt osunął się.

Na glebę padł jeszcze jeden lub dwa grom z jasnego nieba, po czym ziemia znów rozproszyła się na części pierwsze, a zły duch powrócił do mefistofelicznych głębin hadesu, tyle go ślepia smarkatej córki diuka widziały. Podniosła ona widzenie na truchło przyszłego serwilisty, na jej oczach zeskoczył on na równe nogi, otarł przykurzony smoking i posłał delikatny uśmiech, po czym rozpłynął się w powietrzu.
ㅤㅤNiezrozumiałe było dla niej owe postępowanie, z drugiej jednak strony niosła ze sobą nić zrozumienia dla jego kondycji, sama doświadczyła czegoś pokroju ujścia spod miecza najbliższej jej maluczkiemu sercu osoby, czego nie można cofnąć. Jako syn królewskiego kata godzić się musiał na wszystko, co mu kazano, lecz nerwy jego nie były ze stali aż do teraz, nie mógł sobie pozwolić na tak ciężki grzech, jakim jest morderstwo swojej rodzicielki, dlatego wybrał prostszą drogę – popełnił inny. „Żal mi" – pomyślała, i jej myśli znów popłynęły gdzieś daleko.

ㅤㅤU progu domu kubraka Vincenta dopadła młoda, drobna kobiecina ze szklanymi łzami w oczach, bełkotała coś przez zakatarzony nos i ochryple charcząc, starała się łapać solidne hausty brudnego powietrza. Zaraz za nią wbiegła wystraszona pokojówka, wytłumaczywszy, jak uparcie próbowała zatrzymać ród niewieści przed bramą wjazdu, jednak owa napastnica tak zawzięcie parła w jego wnętrze, że obie skończyły na świeżo wypastowanym pawimencie zamkowym. Z serdecznym uśmiechem Vincent zaprosił ją do środka, kazał opatrzyć w ciepły ręcznik i wrzący kubek pierwszej świeżości mięty. Nie upłynęła godzina, a jasne stało się, co wprawiło rozszalałą Penelopę w stan takiego rozchwiania oraz powód przyjścia akurat tutaj. Tak mówiła:

— Jak już państwo zapewne wiecie, dwa dni temu na pobliskim nekropolu pochowano mojego świętej pamięci ojczulka... — zatrzymała wypowiedź, by na nowo uronić solenną łzę i tłumaczyła dalej.

— Z tego właśnie powodu proszono mnie, żebym i państwa zaprosiła osobiście na przyjęcie pożegnalne na jego cześć, no ale gdyby nawet i nikt mi nie kazał, to i tak bym przyszła, bo opowiadał mi tatuś w jak dobrych stosunkach byliście ze sobą i dużo wam ojczulek zawdzięczał, oj, dużo... I mam nadzieję, to jest.. wszyscy mamy, że nie będzie państwu przeszkadzać, w jakich warunkach mieszkamy, bo wiadomo – rodzina liczna, dobytek ubogi, ale jesteśmy bardzo gościnni! Tak więc...

— Chyba nie chce pan... — błagająco przynagliła służka, na co z wilka odpowiedział pomagier Stelli — odmówić...?

— Przyjdziemy.

Dawniej ojciec Penelopy pracował na dworze jako zaufany woźny, pełnił też rolę klucznika do czasu stochastycznego rozwoju trądu, choroby Hansena, która za czasów średniowiecza była kolosalnie powszechna pośród mieszczan. Przestał się ruszać, bowiem jednym z wielu jej objawów była stopniowa utrata czucia, szczególnie w palcach nóg i rąk, na jego ciele pojawiły się pąsowe plamy – nieleczona zaraza prowadzi do zwyrodnień i utraty tkanki, co ostatecznie zaprowadziło starego Gerberta na przejażdżkę łodzią w kierunku przeciwnego brzegu rzeki Styksu.

— Nigdy nie pomyślałabym, że masz takie miękkie serce... tartuffe — szepnęła na stronie Stella do oblanej wstydliwym rumieńcem twarzy Vincenta, który czuł się co najmniej tak, jak gdyby rozebrano go do naga na oczach tysięcy ludzi.

— Zamilcz...! Pani. — Czasami trzeba trzymać się za język!

Chłód w lipcuWhere stories live. Discover now