Pewnego razu

122 4 17
                                    

Przyjęła zamówienie.

Niespiesznie dokończyła papierosa. Zdusiła go podeszwą sportowego buta i kopnęła gdzieś dalej, w dziko rosnącą, pożółkłą trawę równie dzikiego parkingu w samym środku Brudnych.

Pomimo nadchodzącego wieczoru, powietrze było przepełnione żarem naprawdę upalnego lata, tak suchym, że aż ciężkim do zniesienia. I nie mogła tego zmienić nawet rzeka, która na fali upałów zmieniła się w strumyczek mułu, śmieci i zatęchłego gówna. Nisko osadzona tarcza słońca wyglądała zza obumarłych krzaków, przedzierała się przez zielone liście akacji i ponaglała dziewczynę obrazując szybko umykający czas.

Wsiadła do auta, poprawiła owiniętą wokół lusterka kolorową hawajską girlandę i zapachową przywieszkę w kształcie choinki. Zerknęła czy tylna kanapa nie zawiera niespodzianek, zabrała z niej balsam z filtrem i wrzuciła do schowka, odczuwając niespodziewaną uciechę z dźwięku wydanego przez przeskakujący mechanizm zamka. Westchnęła starając się przygotować mentalnie na kontakt z klientami.

Wdepnęła sprzęgło. Przekręciła kluczyk w stacyjce. Polonez zakaszlał, jakby zakrztusił się powietrzem przesyconym skwarem i jednostajnie zamruczał, witając swoją właścicielkę niczym rozbudzony kot. Przejechała żwirową drogą, z której kurz osadzał się na masce auta, tworząc kolejną już, szarawą, półprzezroczystą warstwę. Rzuciła ostatnie spojrzenie na niemal dziki krajobraz i wyjechała na główną. Uśmiechnęła się uderzona kontrastem niedawnych widoków z wysokimi szklanymi budynkami, które teraz pokryte czerwienią zachodzącego słońca, rozświetlały się jeden po drugim dzięki latarniom i reflektorom.

Ulice były niemal puste. Skwar zatrzymywał ludzi w domach, klimatyzowanych centrach handlowych i ogródkach rozrzuconych gdzieniegdzie knajpek. Choć wyjątkiem od tej reguły była jak zwykle dziatwa pragnąca zabawy i młodzież pragnąca uciech, choć zgoła innych. Ostatecznie istnieje spora różnica, między rozsmarowywaniem dżdżownic na asfalcie, a waleniem w bramie dwusetek na hejnał. Zerknęła na zegarek przyklejony nad radiem, zaklęła cicho pod nosem marudząc na swoje ociąganie. Wdepnęła w gaz i przeleciała przez skrzyżowanie na żółtym świetle. Agresywnie skręciła wjeżdżając na teren szarzejącego, postkomunistycznego osiedla. Przecisnęła się przez jednokierunkową szukając odpowiedniej klatki schodowej, starając się nie zarysować karoserii i nie potrącić tego cholernego dzieciaka w czerwonych portkach.

Zatrzymała się tuż przed drzwiami, pod którymi stało już dwóch mężczyzn. Jeden z nich - trochę niższy - zauważywszy czarnego Poloneza zgasił papierosa. Podszedł do auta klapiąc japonkami tak głośno, że słyszała to pomimo włączonej cicho muzyki i pracującego silnika. Otworzył drzwi.

- Berni? - spytał, pochylając się i opierając dłoń na lnianych spodniach przed kolano. Rozpoznała twarz jednego ze stałych klientów - tych, z którymi okazjonalnie wyskakiwała na piwo albo jechała prosto do celu, nie nabijając sztucznie licznika.

- We własnej osobie panie Oliwer - odpowiedziała z nutą teatralnego dramatyzmu - jeszcze mnie nie wygryźli z interesu.

- No zastanawiałem się, auto niby to samo, ale naklejki nie ma, ciemno jest, to nie widziałem.

- Chciałabym wykpić, żeś po prostu ślepy, ale trzeba było ją zdjąć po myjni - mówiąc to, pochyliła się tak, żeby go lepiej widzieć - nigdy więcej nie oddam auta w czyjeś ręce. Nie dość, że musiałam zapłacić, to sama musiałam je potem umyć i usunąć zrobione przez kretynów zarysowania, a naklejka była tak zniszczona, że czekam, aż wuj załatwi nową. Najgorzej wydany napiwek w życiu.

- Nie mogę się nie zgodzić, ale nie licz na to, że zapłacę ci więcej za poniesione straty. To nie moja wina. - Mężczyzna zaśmiał się ciepło i zastukał w dach samochodu.

BerniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz