Uwaga, tekst jest przepełniony spoilerami!
Coś czuję, że to nie ostatni raz, gdy będę pastwić się nad drugą częścią popularnej serii. Dzisiaj na warsztacie kontynuacja Krainy Lodu, pokochanej przez dziesięciolatki, znienawidzonej przez każdego, kto słyszał Let it go kilka tysięcy razy.
Pominę ocenę samej fabuły oraz oprawy audio-wizualnej, to nie recenzja, a zajmę się tym, co sprawiło, że w kinie wbijałam paznokcie w fotel.
Pierwsza część, mimo nienawiści, jaką po czasie zaczęła budzić (ziemniaki z Krainy Lodu w Biedrze za kosmiczną cenę, nie dziwię się), początkowo była świetnie przyjęta. Ta animacja łamała schemat, który niegdyś Disney wyciągał ze skarpety przy okazji każdego filmu o księżniczkach - miłość od pierwszego wejrzenia i czekanie na ratunek w wieży. Mamy za to naukę, że nie warto planować ślubu po jednej randce, bo facet może okazać się burakiem i chcieć nas tylko wykorzystać, kobieta nie musi czekać, aż mężczyźni rozwiążą jej problemy, może sama ruszyć w góry (ale pomoc zawsze się przyda), a tak w ogóle, to fajnie mieć siostrę. Wątki idealnie pasujące do naszych realiów, to mogłabym pokazać mojej teoretycznej córce (jeśli obieca, że nie będę musiała kupować jej całej wyprawki szkolnej z Elsą). Synowi oczywiście też, w końcu nauczy się, że fajnie mieć siostrę. Znaczy chyba, ja nie mam, to nie wiem.
Za to dwójka, oj dwójka... Czemu to się w ogóle wydarzyło? Nie mówię o kierunku, w jakim twórcy pociągnęli fabułę, innego bym nie wymyśliła, bo odbieram pierwszą część jako zamkniętą całość, która nie potrzebuje kontynuacji. Ale ta powstała, ku uciesze milionów dziewczynek i w akompaniamencie mojego zgrzytania zębami.
Zacznijmy od początku. Mamy szczęśliwą (z pozoru) rodzinkę - siostry Elsę i Annę, magicznego bałwana, renifera oraz partnera Anny - Cristofa. Po pozbyciu się złoli ze swojego królestwa i otworzeniu drzwi wejściowych do zamku, cała ekipa zajmuje się ekscytującymi rzeczami rozwijającymi relacje międzyludzkie - kalamburami. Dobrze, że nie wybrali Monopoly, bo byśmy dostali film o dramatach, kłótniach i zakończeniu związku.
Elsa jednak słyszy głosy, a raczej jeden, który każe jej zabić sios... opuścić swoje królestwo, którym aktualnie zarządza, przepłynąć morze i iść do lasu. Reszta teamu zabiera się razem z królową, a celem ich podróży okazują się ziemie sąsiedniego ludu, które zostały ukryte we mgle. Szybka przewijka, natura jest wkurzona na ludzi, są żywioły, blabla, a na samym końcu Elsa okazuje się Mizukage. Wróć, Elsa okazuje się jednym z duchów żywiołów. Jaki jest koniec, nie ma w tym przypadku znaczenia, bo skupimy się na nieco innym aspekcie filmu. A mianowicie tym, jak toksyczna jest Anna.
No właśnie, Anna. W pierwszej części odważna, rezolutna, ciekawa świata, ale strasznie naiwna. W drugiej cierpiąca na PTSD, przewrażliwiona na własnym punkcie, toksyczna dziewucha tkwiąca w trójkącie z chłopakiem i siostrą. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że Anna to odzwierciedlenie stereotypowego mamisynka, tylko z cyckami i siostrą na miejscu matki. Od samego początku filmu wiemy, że Cristof próbuje się jej oświadczyć, ale mu nie idzie, bo:
a) Anna się obraża o pierdoły (jak z tych januszowskich dowcipów - "kochanie pięknie dziś wyglądasz", - "dziś? więc wczoraj nie wyglądałam pięknie?!")
b) Anna jest zbyt tępa by wyczuć atmosferę i infantylizuje scenę, nie dopuszczając do siebie romantycznych emocji
c) Anna biegnie za siostrą i ma Cristofa w czterech literach.
Strasznie współczuję chłopakowi. Ten się stara, biega za siostrami po świecie, mało nie zamęczy swojego renifera, próbuje zmienić swoje zachowanie, jako że widzi, iż jego relacje z Anną stygną. A dziewuchy nic, jedna słyszy głosy i biegnie w las, druga za nią, nie tracąc czasu, aby powiadomić o tym partnera.
Miłość między rodzeństwem jest ważna, to prawda, ale nie najważniejsza. To, co przedstawia nam film, nie jest zdrową rodziną, jest grupą poważnie zaburzonych ludzi. Elsa cierpi na syndrom "muszę iść na spotkanie z przeznaczeniem, ale niczego nie powiem najbliższym, bo po co" oraz widocznie dusi się w klatce, jaką buduje jej Anna; ta zaś ma obsesję na punkcie siostry do tego stopnia, że jest wredna dla Cristofa, bo myśli, że ten próbuje wejść między nią, a Elsę. A Cristof wchodzi w rolę niewolnika Anny, którym można dowolnie pomiatać, bo i tak wszystko wybaczy. No i smutki wylewa w futro swojego renifera. Ponadto, widząc, że jego zaburzona dziewczyna nie potrafi skupić myśli na niczym innym niż na problemach siostry, nie próbuje wysłać jej na terapię, tylko szuka okazji, aby wcisnąć ten cholerny pierścionek na jej chudy palec.
W życiu bym nie chciała, aby jakiekolwiek dziecko wpoiło sobie wzorce zachowań tych bohaterów. Gdybym puściła Krainę Lodu 2 moim teoretycznym dzieciom, po seansie przyszedłby czas na wykład, dlaczego nie należy być wrednym i toksycznym oraz jak nie dać sobą pomiatać w związku. Relacje w tej animacji leżą, brakuje komunikacji między bohaterami, bo kilka szczerych rozmów mogłoby rozwiązać połowę problemów. Ale w tworach popkulturowych rozmowy o emocjach nie istnieją, o czym przekonacie się jeszcze nie raz w kolejnych częściach.
Tymczasem żegnam się z Wami, ale zanim odejdę w siną dal, aby odreagować negatywne emocje, mam prośbę.
Po dwóch analizach pewnie już załapaliście, jak wyglądają negatywne wzorce serwowane we współczesnych dziełach oraz jak je zauważyć, więc, jeśli przychodzą Wam do głowy tytuły, którym mogłabym się dokładniej przyjrzeć, piszcie w komentarzach.
Do zobaczenia przy okazji kolejnej analizy i plucia jadem na popkulturę.
CZYTASZ
Pingwinowe rozmyślania o popkulturze
Non-FictionOpowiadania o seks-niewolnicach pokazują patologiczne wzorce zachowań i krzywią młode umysły, to fakt znany wszystkim. A co jeśli powiem Ci, że toksyczny przekaz subtelnie podsuwa nam o wiele więcej dzieł popkultury? Zbiór przemyśleń o przeróżnych d...