„Bo jeśli na świecie nie ma nikogo, kto cię kocha, czy w ogóle istniejesz?” *
Istniałem. Jakoś, bo jakoś, ale istniałem. To chyba dobre określenie. Nie żyłem, po prostu istniałem. Byłem sobie na tym świecie, nikomu niepotrzebny, przez nikogo niekochany. Przez nikogo nieznany. Owszem, ludzie wiedzieli, jak się nazywam, kojarzyli moją twarz, ale nikt mnie tak naprawdę nie znał. Były osoby, które wiedziały o mnie więcej niż samo imię i ulubiony kolor. Osoby, przed którymi się otworzyłem i którym z czasem pozwoliłem zagnieździć się w moim sercu. Ale one wszystkie odeszły. Rodzina, przyjaciele… Nie miałem już nikogo. Zostałem sam na tym pieprzonym świecie. Nigdy nie byłem towarzyski, byłem typem samotnika, jednak nigdy nie sądziłem, że wypowiadane w młodości słowa „zostawcie mnie samego, chcę zostać sam!”, zazwyczaj w ogromnej złości po kłótni z rodziną, kiedyś się spełnią. Wtedy uwielbiałem samotność, dzisiaj – nienawidzę jej.
Czemu więc jeszcze istniałem? Czemu jeszcze stąpałem po tym świecie? Cóż, mimo że tak bardzo nienawidziłem swojego życia, nie chciałem umierać. Byłem tchórzem? Może. A może po prostu gdzieś w głębi mojego mrocznego, wyniszczonego serca tlił się jakiś malutki płomyk nadziei, że jeszcze wszystko się zmieni. Może za kilka dni, tygodni, lat spotka mnie jeszcze coś dobrego. Może kogoś poznam i nie będę już tak samotny… Chociaż w to akurat szczerze wątpiłem. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że mógłbym jeszcze przed kimś w pełni się otworzyć, ze wszystkiego zwierzyć, powierzyć moje tajemnice, podzielić się najskrytszymi myślami. Nie ufałem ludziom. Bałem się im zaufać. Bałem się do nich przywiązywać. Bo po co, skoro i tak wszyscy odchodzili? Jednak żyłem z przekonaniem, że każdy ma jakiś cel na tym zasranym świecie i byłem ciekaw, jaki przypadł mojej osobie – a przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. W końcu nie byłem jeszcze taki stary, miałem dopiero dwadzieścia sześć lat, a więc całe życie przede mną, tak?
Dwudziesty czwarty grudnia. Kolejne samotne święta, które zamierzałem spędzić tak samo, jak wszystkie poprzednie. Rano zrobiłem małe zakupy – byłem sam, więc nie potrzebowałem dużo jedzenia. Postawiłem na małym stoliku, stojącym w jednym z kątów salonu i głównie będącym stojakiem pod telewizor, miniaturową, sztuczną choinkę z czerwoną kokardką na czubku, powiesiłem kolorowe lampki nad oknem i od razu je włączyłem. Uśmiechnąłem się ironicznie na ten widok. Cóż za świąteczny klimat.
Nienawidziłem świąt jeszcze bardziej niż każdego innego dnia. W sumie mógłbym spędzać je całkiem normalnie, udając że to zwyczajny dzień, niczym nie różniący się od innych, ale w jakimś sensie byłem przywiązany do tych rodzinnych tradycji i choć w malutkim stopniu chciałem je kontynuować. Tylko co to były za rodzinne tradycje bez rodziny? Prychnąłem pod nosem na tę myśl.
A nienawidziłem dwudziestego czwartego grudnia tak bardzo, ponieważ wtedy jeszcze bardziej odczuwałem swoją samotność. Każdy spędzał święta z bliskimi, ciesząc się z ich towarzystwa i tej cudownej, niepowtarzalnej atmosfery panującej akurat w ten jeden, wyjątkowy dzień. A ja? Nie miałem nawet kota. Byłem sam jak palec. Chociaż nawet taki palec miał lepsze życie ode mnie, w końcu będąc uczepionym do dłoni miał obok siebie cztery pozostałe palce. Kurwa.
Połowę dnia przespałem, a wieczorem udałem się na cmentarz. Już z daleka można było dostrzec unoszącą się nad nim poświatę, którą tworzyły palące się znicze. Miała pomarańczowo-czerwony odcień i przywodziła mi na myśl słaby płomyk ognia. Po przekroczeniu bramy, skręciłem w jeden z wielu rzędów. Chodziłem pomiędzy nagrobkami, przystając w końcu przy dwóch, tak dobrze mi znanych. Westchnąłem tylko cicho, siadając na rozpadającej się ławce, która zaskrzypiała i ugięła się pod moim ciężarem. Było o wiele zimniej niż rok temu, więc nie zamierzałem spędzić tutaj dużo czasu.