Zabili mnie w dechy, wyruszam jutro. Teraz sobie na wznak leżę i ciała nie czuję, a chciałbym - dechy sosnowe są w środku wypełnione gładkim materiałem, który wydaje się wygodny. Do niczego innego ciała nie potrzebuję. Porzuciłem już ziemskie rozkosze, również cierpienia cielesne, tak życie mi uprzykrzające. Zadowolenie jednak czasem było nazbyt duże, więc ten kompromis bezwładu z pokorą przyjmuję. Słyszę kroki po marmurowej posadzce. Raczej ich nie rozpoznaję, pewnie zwykły pracownik winnicy pańskiej. Zdziwiłby się otwierając wieko, ale może tego pragnę? Wybierać między życiem, a życiem? Chociaż nie wiem, czy tego życia nie przeliczyłem. Nie ma to jednak znaczenia, myśli te ucichły wraz z odchodzącymi krokami drobnego bliźniego. Pozostaję chwilę w skupieniu. Słyszę wytłumione grzmoty, a przed sobą widzę zmartwione, czerwone tworzywo. Przewracam gałkami w różne strony, przeraża mnie z lekka ta posiadłość, w której już ostatnie spędzę. Żadnej szczeliny, żadnej iskierki światła. Tylko głucha ciemność. Wzrok jednak po czasie przyzwyczaja się do tej ciemnej mdłości. Próbuję się sobie przyglądać. W co mnie odziali, co mi przyszykowali. Wydaje mi się, że pozostali wierni klasycznemu wizerunkowi zmarłego. W sumie cobym oczekiwał? Czerń ubioru, zlewa się z tą wypełniającą moje obite dechy. Chciałbym tę czerń złapać, w rękach pognieść. Chciałbym do tego świata się wybrać, w którym kolory istnieją same przez się, a nie przez pryzmat przedmiotu, tudzież cechy. W którym również żyją sobie bezmyślnie cyfry, litery. Nie jako policzone książki i gałki lodowe. Liczby same, ciało ich chciałbym ujrzeć. Do tego świata platońskiego, jednak mnie chyba nie wpuszczą. Szkoda, chociaż nadzieja się mnie jeszcze ima.
Ciekawym jest gdziem jest i co ze mną planują. Katolicki pogrzeb by pasował, jako ten uniwersalny i dostojny. Przyprawiliby go chopinowskim marszem, a sami z twarzami do dołu, by do przodu maszerowali. Może chcieliby, jak to z filmów, mnie gdzieś wysypać? Po niskich wzgórzach i łagodnych lasach. Z gór ostrych, takich niezdobytych. Wszystkie koncepcje przyjmuję.
Plątam się myślami po wspomnieniach, a te jakby wyrządzały mi większą krzywdę. Nie koją, a coraz szerzej rozwierają ranę. Czuję dziwne prądy umysłowe. Doznaję nagłych paroksyzmów i wszystko to skupia się na moje cierpienie. Nawet dłonią twarzy nie mogę przykryć. Większość wspomnień zaczęła uciekać. Ranić i uciekać. Z tym nieoczekiwanym exodusem myślowych komemoracji, coś jest pewno powiązanego. Czy odbierają mi ostatnie, co daje należytą siłę? Niszczą moje miasto wspomnień. Czuję natarcie i słabą obronę. Dawno mnie nic tak nie przerażało jak ten stan. Nie chcę myśleć o mojej nędzy, gdy zabiorą mi wszystkie uczciwe obrazy przeszłości. Niemożność ich późniejszej projekcji jest straszna. Sama nieświadomość jest okrutna. Co jest przyczyną? Zanik mnie, człowieka? Śmierć?
Po rozmyślaniach raczej rażących, nadszedł mnie senny nastrój. Objawia się to w nieumiejętności utrzymania powiek. Chyba zasnę. Zaraz tak się dzieje.
Jestem w dziwnym miejscu. Starszym mogliby odpuścić już takie sny. Czy sen nie mógłby być czymś, na wzór śmierci? Budziłbym się ot tak, bez mar nocnych. Ten jest z tych nieciekawych. Pełnych gwałtu i pożogi. Brzydkich czynów i ludzkich niedoskonałości. Abstrakcja senna przejawia się tutaj w groźnych konturach. Nie ładne to dla mnie. Sen ten ma jednak dziwne końce, które wydają się być czegoś zaczątkiem. Czuję się wleczony po ziemi. Dalej w trumnie. Ktoś niezgrabnie się mną zajmuje. Robi to z dozą arogancji i dosyć prymitywnie. Ciągnie mnie dalej po ziemi. O trumnę obija się deszcz, niby spadające kamienie. Słyszę rżenie koni i drobne cmokanie pieszego przede mną. Nachodzi mnie stres. Moje teraz jakże kruche myśli też mnie gdzieś zostawiają. Jakby wszystko się ze mnie ewakuowało. Przerywa mi ciągnący mnie. Gdzieś mnie załadował. Deszcz przechodzi w pomrukiwanie, znajduję się teraz na jakiejś wysokości nad ziemią. Słyszę konia, powóz rusza. Ktoś poklepuje wieko i słyszę jego ciężką rękę z rytmicznymi wydechami zmęczenia. Nic nie mówi, chociaż czuję jego wzrok. Mierzy mnie ognistym spojrzeniem i ze złości namiętnym. Ma mi coś za złe, ale jest tylko pośrednikiem. Jakby widział, że jego chęci wkrótce zostaną pomnożone przez wielkie liczby. Ja obecnie leżę i wpadam w zadumę, ciekawym kto powóz prowadzi.
Pewnie to nieważne, wyczuwam w tym śnie pewną groteskę. Właściwie czuję się jako jedyna racja w tym świecie absurdu. Nie liczę chrząkań tego przy mnie, lecz jest ich za wiele. Prawie ze stresu oczu nie zamykam, patrzę tylko przed siebie. Widzę ledwie dostrzegalną, martwą czerwień, chyba taki mój los. Umęczon jestem pod tym zamkniętym prostokątem i właściwie dopiero dostrzegam, iż to trumna nie po katolicku zrobiona. Jakby mnie zakuli w parę czystych desek, bez możliwości tego sprawdzenia. Oszczędzają na mnie.
Trasa wydaje się być dłuższa, a sen się nachalnie rozciąga. Zagwozdka to to, iż czuję się bardziej teraz, niż gdzieś we śnie. Problematyczna to kwestia, lecz bywa ona także snów esencją. Jest chyba coś takiego, nawet wydaje mi się, że miałem już to kiedyś. Bez sensu, nie pamiętam. Wytłumiony deszcz zdaje się kończyć, gdzie jesteśmy? Konie przerywają drogę, a mężczyźnie przy mnie strzelają nogi. Podnosi się i przysłuchuję się jego ruchów. Po krótkim czasie chwyta za koniec trumny, tam gdzie moje nogi. Wyciąga mnie z tegoż powozu dosyć chytro i agresywnie, lecz ja nic nie czuję, wygrywam. Wtem można dosłuchać się pewnych jękliwych dźwięków w oddali. Gdy mnie ciągnie owy towarzysz, słyszę coraz mocniejszy jazgot głosów, chórów i nieskromnych krzyków. Słyszę je wyraźniej. Słyszę drobny chichot mojego przewodnika i tragarza w jednym. Włosy mi powoli sztywnieją, mimo tej łysiny przy prawej skroni. Język mi się schował w podniebienu, chciałbym być tobą. To co teraz przeżywam, nie mieści się w kategoriach sennych. Czuję niewłaściwy ból, czuję nachodzące się gorąco. Wreszcie czuję nienaturalne mamrotania i odgłosy uginających się ciał. Słyszę je już doskonale, wszyscy już na mnie czekają. Tragarz mnie puścił, trumna odchyliła się lekko w prawo. To coś poważnego. Chyba się nie mylę, ostatnim co udaje mi się zarejestrować, to setki drapań dobierających się do mojej trumienki. Chciałbym bożej.