▪︎8▪︎

2.1K 194 257
                                    

— Louis!

Szatyn wywrócił oczami. Zawrócił i ruszył w stronę Stylesa. Podszedł do niego i już miał skarcić za to, że się tak drze, kiedy nagle dostrzegł rzecz, w którą wpatrywał się Harry.

— O Boże — jęknął. — To to o czym myślę? — wyszeptał.

Brunet niemrawo pokiwał głową.

Na ścianie przed nimi widniał napis. Nie byłoby w nim nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że został on wykonany dziwną czerwoną i lepką substnacją. Krew.

— Cholera. Nie jest dobrze. — Na twarz Harry'ego wystąpiła panika.

Louis nawet nie rzucił zgryźliwego komentarza, bo i jemu zaczęło robić się słabo. Jemu, policjantowi z dziewięcioletnim stażem, który krew widział już nie raz, nie dwa i nie dziesięć. Jemu, dla którego znajdowanie zwłok jest codziennością. Nie wiedział czemu tak źle reaguje akurat na to. Może była to wina treści, a może wielkości, która wskazywała na to, że mogło tu dojść do prawdziwej masakry.

— Wiesz co jest najgorsze — szepnął Tomlinson. — Na ciele żadnej z ofiar nie znaleźliśmy krwi, przynajmniej nie jakoś dużo. To znaczy, że zamordowanych jest więcej. Patrz jakie to jest wielkie!

— To znaczy, że mogą być tu jakieś trupy?

Louis wzruszył ramionami.

— Wątpię. Raczej nie zostawialiby tu ciał — powiedział. — Trupy będą raczej na cmentarzu — dodał, znów krytycznie przyglądając się krwawym słowom.

Napis głosił: Prak sztywnych South Ealing zostanie wzbogacony o kilku stałych bywalców. 17.10

Tomlinsona przeszły ciarki. Miał nieodparte wrażenie, że osoba, która to pisała, czerpała z tego przyjemność. Zachciało mu się ciekawych spraw. A mógł po prostu rozwiązać to szybko i uwolnić się od Stylesa. Ale nie, musieli trafić akurat na jakiegoś pieprzonego socjopatę.

— "Park sztywnych", cóż za uroczy eufemizm — prychnął. — A co znaczą te cyfry?

— To chyba data. — Harry podszedł krok bliżej. Louis widział jak chłopak stara się uspokoić przyspieszony oddech. — Siedemnasty października. A może godzina? Cholera, sam nie wiem. Pomyśl trochę!

Szatyn zagryzł wargi, żeby nie rzucić jakiejś złośliwości pod adresem drugiego. W końcu to stres tak na niego działał.

— Jeśli to data, mamy dwa i pół tygodnia. Jeśli godzina... — zawahał się.

— Pojedźmy tam — rzucił nagle Harry.

— Oszalałeś?! Na cmentarz? Teraz? — Louis rozumiał zdenerwowanie, ale bez przesady.

— Co mamy do stracenia?

— Oh, no nie wiem, może życie na ten przykład? — sarknął.

— A może boisz się duchów? — Styles ewidentnie działał pod wpływem adrenaliny.

Tomlinson zmróżył oczy. Nie wiedział czy była to jeszcze odwaga, czy już głupota, ale w końcu powiedział:

— Dobra.

*

Na cmentarzu nie było żywej duszy.
Nie żeby w takich miejscach było to nowością. Miejsca wiecznego spoczynku słynęły raczej z tego, że był tam wysoki odsetek żywych inaczej, ale jednak Louisowi coś nie pasowało. Zwykle dało się tu usłyszeć przynajmniej śpiew ptaków, a teraz wokół panowała dziwna, dusząca cisza. Może to dlatego że przyjechali tu w nocy? Instynktownie przysunął się w stronę Harry'ego.

— Boisz się? — Na głos bruneta Tomlinson prawie podskoczył. Zabrzmiał on obco wśród tego milczenia.

— Oczywiście, że nie — prychnął.
Mimo wszystko intuicja krzyczała, że powinni stąd iść jak najszybciej.

Chłopak wzruszył ramionami. Żaden z nich jednak nie odsunął się od drugiego.

Najpierw szli w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Mijali stare nagrobki. Większość z nich była zapadnięta, porośnięta mchem i trawami. Nazwiska na pomnikach najbardziej dotkniętych czasem były ledwo widoczne, w czym nie pomagało słabe światło księżyca.

— Co nas opętało, żeby jechać na ten cmentarz po zmroku? — Louis zatrzymał się nagle, zmuszając tym samym Harry'ego do cofnięcia się. — Przecież nic tu nie zobaczymy. Zachowujemy się jak ci pseudo-policjanci z amerykańskich seriali.

— Masz rację — Styles przytaknął, choć nieco niechętnie. — Chyba działałem pod wpływem adrenaliny przyjeżdżając tu.

— Na pewno. Do tego zmarnowałeś mój czas. — Szatyn skrzywił się. — Nic tu po nas. Wracajmy.

Odwrócili się i już mieli ruszyć w kierunku cmentarnej bramy, gdy gdzieś między drzewami, w ciemnościach coś zaszeleściło. I nie był to wiatr.

Louis obrócił się napięcie, odruchowo sięgając do paska, przy którym miał pistolet. Wycelował w mrok, mrużąc oczy by móc zobaczyć choćby zarys sylwetki tajemniczego człowieka.

— Halo! — zawołał. — Jest tam kto?

Na początku odpowiadała mu cisza, a potem nagle ktoś wyskoczył z krzaków i zaczął biec w głąb cmentarza.

Tomlinson nie tracąc ani chwili puścił się biegiem za nieznajomym. Styles natychmiast ruszył za nim. Zwinnie lawirowali pomiędzy grobami, starając się nie stracić z pola widzenia czarnej sylwetki, a jednocześnie nie wpaść na żaden pomnik.

Tajemnicza postać zdawała się idealnie znać rozkład mogił, bo nie miała problemu z omijaniem tych nawet ledwo widocznych. Mężczyzna (Louis poznał po sylwetce) był cholernie szybki.

Zbliżali się do muru, otaczającego cmentarz. Postać bez najmniejszych problemów przeskoczyła go i wybiegła na ulicę. Tomlinson i Styles też nie mieli większych problemów z pokonaniem ogrodzenia, ale zrobili to ułamek sekundy za późno. Nieznajomy rozpłynął się w powietrzu. Mimo, że ulica była oświetlona przez latarnie,  po nim nie było śladu.

Chwilę stali, rozglądając się i normując oddechy. Nic jednak nie wskazywało na to, by ktokolwiek miał się pojawić.

Louis splunął i schował pistolet.

— Wracajmy — wysapał. — Koleś zniknął jak sen złoty, a do samochodu mamy jeszcze kawałek drogi.

 Partners in crime || Larry ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz