Gdy powrócił reszta kompanów kończyła walkę. Hwanwoong ukrył się z dzieckiem w jednej z krypt by przeczekać bezpiecznie atak.
- Poczuliście to?
-Tak, tak Woongie. Bycie opiekunką to idealne zajęcie dla ciebie. Zajmij się sobą - Rzucił Leedo
Jednak delikatny wstrząs było czuć ponownie i to zdecydowanie mocniej. Wtedy też dziecko zaczęło się szarpać w objęciach Hwanwoonga. Przeraźliwy krzyk było słychać w całej wieży. Odbił się pustym echem, któremu wtórowało uderzenie pioruna. Koenhee podbiegł do umierającego kompana.
-Czym to do cholery...- Krew go dusiła, co spłycało jego oddech i nie był w stanie wypowiedzieć nawet krótkiego zdania.
-Nie wiem, ale to na pewno nie było zwykłe dziecko.
-Koenhee zostaw mnie tutaj... Zostaaaw...
Tak jak do tej pory dał radę stać o własnych siłach tak teraz nie był nawet w stanie ustać z pomocą kompana.
-Co z dzieckiem? - Wyrzęził ostatkiem sił.
-Wyglądało to tak jakby podczas tego silniejszego wstrząsu przerodziło się w jakąś strzygę czy coś podobnego. Woongie teraz to nie jest ważne. Musisz dać radę.
Woongie próbował się uśmiechnąć w grymasie pełnym bólu.
-Zajrzyjmy do tych cholernych podziemi... - Rzucił Xion
Koenhee praktycznie cały ciężar kompana przeniósł na swoje barki tak by tamten męczył się jak najmniej i stracił jak najmniej krwi.
Do podziemi prowadziły kręte, kamienne schody. Od zbyt silnego podmuchu wiatru, co jakiś czas pochodnie przygasały tworząc półmrok. Schodzili coraz niżej a z krwi rannego utworzyła się cienka ścieżka niczym szkarłatna, jedwabna nić porzucona w pośpiechu. Wreszcie ich oczom ukazały się potężne drzwi z hebanu. Złote zdobienia z motywem roślinnym rozciągały się przez całą długość i szerokość potężnych wrót. Ravn jako pierwszy podszedł do wrót i pchnął je z całej siły. Otworzyły się ciężko i ospale wydając przy tym cichy odgłos. Jakby po tak długim czasie nagłe otworzenie sprawiło im niewyobrażalny ból.
Ich oczom ukazała się nawa główna. Stojąc w narteksie doskonale widzieli ogromną kopułę zbudowaną z fragmentów Rydwanu Ognia. Jakby ktoś patrzył na nich zza drewnianej barykady. Oczy pełne bólu, cierpienia i prośby o ratunek. W każdej z naw bocznych znajdował się atrybut uwięzionych.
Monarchowie postanowili podejść bliżej. Tym samy zostali przywitani deszczem strzał, które trafiały Monarchów. Koenhee upuścił kompana, gdy jego brzuch przebiła strzała. Czuł jak jego usta napełniają się krwią. Metaliczny posmak, od którego zrobiło mu się niedobrze. Widział jak jego przyjaciele również padają od natężenia strzał. Jednak wstają. Wstają by walczyć dalej. Do tego zostali stworzeni Monarchowie. Ich narodziny były naznaczone tym o to przeznaczeniem. Szkarłatnym przeznaczeniem.
Nikt nie zwrócił uwagi na półprzytomnego Hwanwoonga, któremu udało się przedostać najbliżej nawy bocznej, w której znajdował się czarny naszyjnik wysadzany rubinami. Spoczywał na marmurowej dłoni niczym trofeum. Teraz wystarczyło już tylko wyciągnięcie ręki aby uratować siebie i resztę. Był tak blisko a zarazem tak daleko...
Patrząc swoimi brązowymi oczami na naszyjnik czuł jak metalowy grot strzały przebija się przez jego plecy. Czuł jak rozdziera jego wnętrze na pół. Czuł jakby tracił przytomność. Cały świat zawirował wokół, zaciskając na jego szyi niewidzialną pętle pozbawiając go dostępu do tlenu. Każdy oddech wiązał się z niewyobrażalnym bólem. W bezwiednym odruchu machał rękami chwytając się jednocześnie za gardło jakby to miało przywrócić mu możliwość zaczerpnięcia chociaż jednego oddechu. Wzrok, który już dawno zaszedł mu krwawymi łzami wyostrzył się na tą jedną sekundę. W tej jednej sekundzie poczuł przypływ niebywałej siły. Rzucił się z wyciągniętą dłonią w kierunku naszyjnika. Upadł na kamienną posadzkę dzierżąc w dłoni atrybut. Skąpany we własnej krwi czuł jak obecna dusza walczy z tą pierwotną. Zniewoloną duszą skazaną na potępienie. Skazaną na wieczne potępienie za chęć przywrócenia światła temu światu.
Po kilku chwilach odzyskał w pełni świadomość. Ciało choć ranne przestało krwawić. Wydawać by się mogło, iż rany na ciele nie sprawiają mu już najmniejszego problemu. Czuł przypływ dziwnej, demonicznej energii. Spojrzał przez ramię na resztę kompanów. Każdy zaczął budzić się do życia. Trzymając w ręce każdy swój atrybut znów byli razem...
************
Delikatnie otworzył oczy. Zamrugał powiekami jakby zbudził się ze strasznie długiego snu. Czerń niczym atrament zalewała mu oczy. Nie był w stanie zobaczyć nic. Jedyne, co czuł to, to iż leżał na czymś zimnym i kamiennym. Chłód kamienia przedostawał się do skóry przez cienka koszulę. W dłoniach poczuł coś, co przypominało sztylet. Coś pięknego o krótkim ostrzu. Jedyne, co pamiętał to monet jak traci przytomność a fragmenty kryształowych okruchów mieniły się niczym diamenty.
- Dlaczego ja żyję? Co do licha? - Pomyślał próbując się wydostać.
Niestety ciężkie, kamienne wieko było trudne do podniesienia za pierwszym podejściem. Po dłuższej chwili udało mu się wydostać w sarkofagu. Zdjął z siebie ozdobne płótno z wyszytym herbem Monarchów. Z jednym jadeitowym sztyletem niewiele zdziała jednak to lepiej jakby był w ogóle pozbawiony broni. Opuszczając kryptę jego umysł zaczęły atakować wspomnienia niczym niewidzialne igły wbijały mu się w jaźń. Czuł ból, niewyobrażalny ból i cierpienie oraz tęsknotę. Za kimś? Czyżby zdążył kogoś pokochać? Przecież to niemożliwe. Serce Monarchów nie jest do tego stworzone. O ile jest zdolne do czegokolwiek wypełnione mrokiem po brzegi.
Zatoczył się i upadł. Czuł jakby wszystko wokół niego wirowało z niewyobrażalną prędkością. Czuł jakby ktoś go wydarł z jakiegoś koszmaru i przeniósł do nowego. Tak bardzo za kimś tęsknił. Czuł pustkę, ogromną pustkę, której na chwilę obecną nie był w stanie niczym wypełnić. Ani złymi emocjami, ani jakimkolwiek wspomnieniem. Z ledwością doszedł na dziedziniec. Czuł jakby jego głowa była pod wodą. Wszechobecny szum doprowadzał go do szału. Ale czuł, że musi gdzieś jechać, dokądś podążyć. Ktoś coś mówił do niego, ale on nie rozumiał słów. One nie docierały do niego. Słyszał tylko szum, co go tylko denerwowało.
Poczuł zimną trawę. Zimną trawę na swoim policzku. Jej zapach przypomniał mu jaka jest pora roku. Ponownie zamknął oczy.
Miał wrażenie, że spada w przepaść a innym razem jest przywiązany do drzewa i skazany na wieczne potępienie...
Ocknął się z krzykiem. Leżał pośród białej pościeli. Znał to miejsce. Wiedział gdzie jest, ale jednocześnie czuł się obco. Jakby był sam. Jakby wszyscy go opuścili.
-Ravn! - Krzyknął.
Na jego wezwanie zareagował Ulther. Stanął w drzwiach i parzył na Seoho.
- Już myślałem, że wybrali nie tego Monarchę, co trzeba - Odchrząknął i podszedł do Seoho bliżej.
- Monarchowie są już w Heliodorowym Zamku zapewne. Gdybyś nie postanowił sobie uciąć kilkudniowej drzemki też byś tam był - Rzucił drwiąco.
Monarcha nic się nie odezwał. Patrzył tylko na swoje ręce usiłując sobie przypomnieć, co tak naprawdę się wydarzyło.
-Muszę im pomóc! - Zerwał się nagle.
- Spokojnie. Najpierw dojdź do siebie. Skoro ożyłeś to zapewne dostali się już do naw z atrybutami. Zapewne wiesz, co to oznacza?
Spuścił wzrok wlepiając go w śnieżnobiałą pierzynę. Nie był pewien, ale po części przeczuwał, co tam się mogło wydarzyć. Czuł się teraz winien, że naraził ich na niepowodzenie.
-Panie! Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyleciał kruk z wiadomością. Wasza królewska mość o to i ona - Posłaniec ukłonił się i odszedł.
- Będziesz musiał być prędzej w gotowości niż ci wydaje. Mówiąc zwięźlej. Zaginęło dziecko potrzebne do...
-Co?! Jak to?!
-Uspokój się. Przygotujemy cię na wyprawę tak abyś w pełni sił mógł dołączyć do reszty. Mam dla ciebie jeszcze jedną wiadomość. Niestety ród Elfi z, którego była Nemeyeth zostały wybity, co do jednego.
Ulther widział jak złość gotuje się w Seoho. Jednak nie mógł nic z tym zrobić. Nikt już nie mógł.
- Ravn! Zgiń ty podła kreaturo! - Łzy zalały jego policzki.
CZYTASZ
Blood Moon Monastery Of Six Monarchs
ФанфикSzóstej nocy, szóstego miesiąca wyruszyło sześciu Monarchów. Sześciu Monarchów wystąpiło przeciwko ludzkości. Rasę ludzką od tej pory zalała krew, szkarłatna niczym księżyc w pełni. Szkarłatna niczym płaszcze Sześciu...