𝕮𝖍𝖆𝖕𝖙𝖊𝖗 𝖁𝕴

47 3 4
                                    

Słońce zeszło dosyć nisko na horyzoncie. Nagle rozległ się dźwięk z dzwonnicy... Parę kruków wystraszonych dźwiękiem wzbiło się w powietrze. Trzy uderzenia w dzwon, na Siedmiu Bogów trzy uderzenia w dzwon... Nawet nie zdążył odmówić modlitwy. Strzała przebiła jego głowę na wylot.  To był tylko znak aby rozpocząć atak na niewinnych zakonników Wieży Siedmiu. To było tylko kwestią czasu aż dojdzie do ataku w miejscu, w którym są uczeni i szkoleni Monarchowie. Mimo podpisania traktatu pokojowego z innymi rasami każdy doskonale wiedział o misji którą muszą wypełnić Monarchowie. Jedni się z tym zgadzali a niektórzy próbowali wojować jak nie mieczem to ogniem. Wszystkim aby tylko powstrzymać rytuał. Czy da się oszukać przeznaczenie? A tak naprawdę czymże ono jest w obliczu śmierci? Na koniec i tak wszystkich i wszystko zaleje szkarłat. Nikt nie przetrwa być może nawet Monarchowie. Na co komu studiowanie tajemnych ksiąg, odbudowywanie się po Wielkich Wojnach skoro wszyscy skończą tak samo. Nie trwało długo by z Wieży Siedmiu zrobiło się cmentarzysko, a wieża podzieliła los tego czym teraz są Zakazane Ruiny Siedmiu. 

Zamaskowani konni rycerze wdarli się siłą przez sforsowaną bramę główną. Młodzi rycerze pod dowództwem starszych i doświadczonych wykonywali rozkazy bezbłędnie. Dosłownie w przeciągu paru chwil zajęli wszystkie pomieszczenia, przejęli wszystko, co było do przejęcia. Nie szczędząc przy tym dzieci czy też starszych. 

Ciemno różowy nieboskłon już dawno wygrał z granatowym niebem. Ciemne chmury spowiły całe niebo. Silny wiatr trzepotał flagami, które najeźdźcy wbili w ziemię. Pierwsze krople deszczu spadły na twarze nieżyjących już zakonników leżących na dziedzińcu. Z minuty na minutę deszcz zaczął przybierać na sile. Do tej pory unoszący się kurz ubitej ziemi zmienił się we wszechobecne błoto. Błyskawica, która rozświetliła niebo trafiła w drewnianą dzwonnicę.  Od tej pory płonęły nie tylko pochodnie, ale i dzwonnica. Cała Wieża Siedmiu jak i okolice były spowite deszczem i ogniem. Z wszelakiego dobra, dobytku kulturowego jak i tajemnej wiedzy zgromadzonej w bibliotekach nie zostało już nic oprócz popiołu. Smród palonych ciał i wszystkiego co mógł strawić ognień unosił się w powietrzu. Ognień płonącej dzwonnicy był na tyle wysoki, że był widoczny w oddali...

*************

-Cholera znów się rozpadało! W takim tempie to my nigdy nie dojedziemy!

- Hwanwoong nie marudź. Nam też zależy by dotrzeć jak najszybciej, ale na niektóre rzeczy nie mamy wpływu - Wtrącił Keonhee.

-Gdyby nie ten cholerny debil z wybujałym ego bylibyśmy dużo dalej !

- Woongie przestań !

Jednak Keonhee nie zdążył powstrzymać towarzysza. Ten już dążył zrzucić z konia Ravna by zacząć go okładać pięściami.

- Dość tego ! - Echo jego głosu było słychać w oddali. Jak i odgłos wyciągniętego miecza. Wydawało się, że stal też chce zabrać głos w całym tym wydarzeniu. 

- Xion nic mi nie jest - Mówiąc to Ravn przyparł łokciem do ziemi Hwanwoonga. 

- Xion ?! Dokąd Ty? - Zawołał Ravn

Chłopak spostrzegł jak coś płonie w oddali. Jednak wśród gąszczu wiosennego lasu nie był w stanie zobaczyć, co to. Pobiegł pod najbliższe drzewo, które nadawało się do wspinaczki. Nie było łatwo wspiąć się po mokrych gałęziach. Jednak wszedł na tyle wysoko aby zobaczyć skąd docierają. Xion nie wierzył w to, co widzi. Deszcz zalewał jego twarz. Ubranie też dawno mu przemokło. Jednak w tej chwili nie miało to znaczenia. W jego bursztynowych oczach odbijały się płomienie. Były to nie tylko płomienie ognia w oddali. Była to również złość, smutek i rozpacz. Jego krzyk słyszeli wszyscy. Zdawać by się mogło, że jego moc dotarła do samej Wieży Siedmiu. Po dłuższej chwili  stania niemal na szczycie drzewa postanowił usiąść na dość szerokiej gałęzi. Sam już nie wiedział czy jego policzki zalewają łzy czy to strugi deszczu. Pod drzewem w dalszym ciągu stał Ravn. Nie miał odwagi nawet zawołać młodego. Wiedział, że stracił wszystko. Po Wieży Siedmiu zostały już tylko wspomnienia. Wiedział, że nie został tam już kamień na kamieniu. Jednak największym obrzydzeniem przepełniała go myśl, że zginęło tam tylu niewinnych ludzi. Ludzi, którzy nawet nigdy w ręku nie trzymali miecza, ludzi którzy oddali by ostatni kawałek chleba głodującemu, a bezdomnemu zapewnili schronienie. Dlatego tak bardzo nienawidził Ludzkiej Rasy.

Pod drzewem zgromadziła się reszta Monarchów. Jak jeden mąż zaczęli odmawiać modlitwę, którą się odmawia żegnając kogoś po raz ostatni. W tej chwili tylko tyle mogli zrobić. Xion siedząc nieruchomo zamknął oczy i zaczął odmawiać modlitwę razem z nimi. Teraz już wiedział. To łzy spływały mu po policzku.

Deszcz powoli zaczął ustępować. Z nieba zaczęły znikać ciężkie, granatowe chmury. Nad głowami Monarchów ukazało się piękne gwieździste niebo. Księżyc również świecił jasno. Piękne i spokojne niebo. Jak gdyby nic się nie wydarzyło. 

Xion zeskoczył z gałęzi.

- Ruszamy w dalszą drogę - rzucił oschle

Jego mokry i ciężki od deszczu płaszcz zatrzepotał na wietrze. Minął wszystkich bez słowa i wsiadł na swojego wierzchowca.

- Czyżbym nie wyraził się zbyt jasno?!

Nikt nawet nie próbował protestować. doskonale zdawali sobie z powagi sytuacji. Po pierwsze to chce pewnie być jak najdalej od tego wszystkiego, a po drugie jeśli już zdążyli splądrować i zniszczyć Wieże Siedmiu to niebawem ruszą w ich kierunku. Nawet jeśli mieliby iść wolniej niż za dnia to im mniej postojów to lepiej. Chociaż teraz bądź tak długo jak dadzą radę. Jedno jest pewne muszą jak najszybciej dotrzeć do Tartystanu.


Blood Moon Monastery Of Six MonarchsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz