Rozdział 2

466 31 3
                                    

Wypadli dokładnie na środku znanego im pomieszczenia - sypialni, w której niegdyś Yennefer leczyła Jaskra, po ataku dżinna.

Leczyła, a potem próbowała zabić.

Wypadli, z impetem waląc o podłogę. Jaskier wył przeraźliwie. Czarodziejka słyszała go już w portalu, ale dopiero teraz zobaczyła powód. Podczas teleportowania poeta niechcący puścił jej rękę - a taki wyczyn dla zwykłego człowieka bywa tragiczny w skutkach.

Jaskier leżał na ziemi skulony, przyciskając do piersi prawą rękę. Yennefer zobaczyła krew, moczącą jego koszulę. Dopadła do barda. Potrzebowała go w dobrej formie. 

- Jaskier, daj rękę. Muszę ją zobaczyć - powiedziała najspokojniej, jak umiała. Poeta, szlochając rozdzierająco, odsłonił zranioną dłoń. Magiczka cofnęła się nieco. Odruchowo - dłoń trubadura nie wyglądała dobrze. Dwa palce były wykrzywione pod nienaturalnym kątem; skóra, jakby z mnóstwem krwawiących nacięć, też nie wyglądała lepiej.

Ciemnowłosa kobieta pochyliła się nad Jaskrem i wyszeptała zaklęcie. Wierszokleta zawył, ale jego palce wróciły do normalnej pozycji. Yennefer powtórzyła magiczne słowa, a palce zaczęły się zrastać. Bard łkał. Czarodziejka wstała, przegrzebała szuflady w poszukiwaniu bandaży. Znalazła je i opatrzyła dłoń. Podniosła Jaskra do siadu, opierając go o łózko. 

- Już spokojnie, bardzie. Już po wszystkim. - siliła się na spokój. Naprawdę potrzebowała jego pomocy, musiał być w pełni sprawny.

- Czy ja umarłem? - spytał mężczyzna, wciąż nie otwierając oczu. Yennefer prychnęła jak kot. 

- Nie, głupku, tylko zraniłeś się w rękę, od tego się nie umiera. - Jej ostry ton chyba podziałał. Jaskier otworzył oczy. Obejrzał bandaż, po czym podniósł wzrok na kobietę. 

- Przepraszam, Yennefer. Znowu narobiłem kłopotów. - Westchnął, zrezygnowany. - Trzeba było mnie tam zostawić. - Jego wybawicielka przewróciła oczyma i ruszyła do drzwi, nie oglądając się za siebie.

- Masz rację, narobiłeś. Ale możesz to naprawić. Chodź. - I wyszła. Poeta zakaszlał, jęknął i wstał. 

- Przysięgam, robię to tylko dla Geralta. - Mruknął, po czym zniknął za drzwiami.

                                                                                        ***

- Słuchasz, Jaskier? 

- Tak, słucham. 

- I co słyszysz? - Spytała sarkastycznie.

- Mój brzuch. Jestem głodny.

- Tak myślałam. - prychnęła. - Słuchaj.

- Słucham.

                                                                                              ***

Geralt westchnął melancholijnie. Ciekawe co teraz robi Yen? Albo Jaskier.

Nie, on nie - przecież się z nim pokłócił. Czemu więc o nim myśli? Nieważne. A gdzie jest Ciri? Kiedy wyjeżdżał, była w Kaer Mohren, ale teraz? Może być gdziekolwiek. Czy ktoś w ogóle zauważył jego zniknięcie?

Zapewne tak... albo i nie. 

- Oh, Geralt, jak się masz? - usłyszał dźwięczny głos. Głos, który zdążył już znienawidzić. - Dobrze się spało?  

- Gównianie. - Warknął wiedźmin, poprawiając się pod ścianą lochu. Ktoś zza drzwi zacmokał zdegustowany. 

- Słownictwo, wiedźminie. - Odpowiedział wesoło - Chyba nie muszę cię uczyć manier. Przypominam, że jesteśmy w świątyni. - Geralt nie odpowiedział. - Przyjdę do ciebie za godzinę. - Dodał śpiewnie głos. Przez malutki otwór w drzwiach do celi wsunęła się miseczka z jedzeniem. Ale Geralt nie zamierzał jej tknąć. W miseczce były grzyby, znane wiedźminowi z Brokilonu. Grzyby, którymi driady zatruwały strzały.

                                                                                         ***

- Gdzie?! - Jaskier zerwał się gwałtownie z krzesła. - Ty nie mówisz poważnie!

- Jak najbardziej poważnie. - Odparła Yennefer, magicznie sadzając go z powrotem na krzesło. - Powtarzam: trzymają go w Da Kameno. W Świątyni Lisa. 

Jaskier zakrył twarz dłońmi. Nie dadzą rady. Nie ma szans na wyciągnięcie stamtąd Geralta. Nie da się. 

- Da się, Jaskier. Ja to wiem. I ty to wiesz. - Powiedziała czarodziejka, czytając mu w myślach. - I wiesz jak. Czyż nie?

- A-ale Yenn... to tylko legendy. Legendy nie są prawdziwe. - Jęknął i wstał. Oparł się o ścianę i zsunął na ziemię. 

- Mają w sobie prawdę. - Wzruszyła ramionami. - Nie ma innego sposobu, by sprawdzić, czy ten fragment jest prawdą, czy też nie. 

- To samobójstwo.

- Nie robisz tego dla siebie. Robisz to dl...

- Dla Geralta. - Wstał nagle. Przypomniał sobie ja wiele razy Geralt ratował mu tyłek. - Wiem. I masz rację. Musimy to zrobić. Nie ma innego wyjścia. 

- Zawsze jest. - Spojrzała na niego wymownie - Możesz olać to i pojechać do domu. 

- Nie zrobiłbym tego! - krzyknął oburzony - Geralt to mój przyjaciel. Nie zostawię go.

- Wiem. - Uśmiechnęła się - Choć on cię zostawił. - Dodała, a Jaskier spochmurniał. 

- I właśnie dlatego... ja tak nie zrobię. - Odparł cicho.

- Wiem, Jaskier. - Rzekła zadziwiająco łagodnie. - Idź spać. Jutro będzie ciężki dzień. 

- Dobranoc, Yennefer.

- Dobranoc, bardzie. 

I poszedł spać. Ale zasnąć nie mógł. 

                                                                                       ***

Legenda o Da Kameno. Świątyni Lisa.

Urodził się dokładnie dzień po Belleteyn. Na imię miał Elimanal.

Ojciec jego był elfem, matka zaś - człowiekiem. Imię jego znaczyło "dobry dla każdego", co było dokładnym przeciwieństwem jego osobowości. Już dzieckiem był złym i nieuczciwym. Kradł, palił, bił. Matki nie szanował.

Kiedy skończył lat dwanaście, do wsi, w której mieszkał, przybył wiedźmin. Chłopak, który opowieści znał, zapragnął mutanta przetestować. Wyzwał go na pojedynek. Walczyli długo, bowiem pół-elf oszukiwał i magii używał. Wiedźmin jednak się nie zraził. I wygrał.

Elimanal wyszedł z walki ciężko ranny, z okropnie zeszpeconą twarzą. Rany uleczyli znachorzy, jednak blizna została. Chłopak poprzysiągł zemstę wiedźminom. Obiecał ich zabić. Wszystkich.

Dorósł, zaczął szukać. Po drodze zabijał każdego, kogo spotkał. Siał zniszczenie. W końcu po latach dwudziestu, królewskie wojsko złapało Elimanala. Zabić go miano o północy w Saovine. Nie wiedziano jednak, że we wszystkie magiczne noce pół-elf mocy miał więcej niżeli zwykle. Tak więc, rzeź krwawą uczyniwszy na zamku, zbiegł.

Ukrył się on na środku oceanu, na małej wyspie. Tak się złożyło, że na owej wysepce ze skalistym brzegiem, razu pewnego wiele statków się podczas sztormu rozbiło. Elimanal wykorzystał to. Z ciał marynarzy mocą swoją wyciągnął dusze. Stworzył z nich szkaradne stworzenia, dziś nazywane dia'oleami. Jak wyglądają - nikt nie wie.

Kazał im zbudować dla siebie świątynię na owej wyspie. Całą czarną, z magicznych kamieni. A on, gdy była gotowa, zasiadł na tronie w jej wnętrzu. Z potworów uczynił zaś strażników.

Aby do świątyni wejść, należy je wszystkie zabić. A jest na to jeden tylko sposób; jedną tylko wadę mają te stworzenia. Podobnie jak pół-elf, nienawidzą muzyki. Wielu już próbowało, ale świątynia ma moc taką, że gdy śpiewać się zaczyna, to głos w gardle grzęźnie. A wtedy poczwary rzucają się na śmiałka i go zjadają. W całości.

Nikomu wejść się nie udało, do tej pory. Ani do dom wrócić. A Elimanal siedzi wciąż na swym tronie i czeka, aż ludzie o nim zapomną. Czeka, by zemścić się na wiedźminach. 

Cena życiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz