Rozdział II

32 4 2
                                    


Wielki Sopel wcale nie był wielki. Przesadą byłoby nawet nazwanie go dużym. Wioska liczyła kilkadziesiąt drewnianych gospodarstw, karczmę i budynek starosty. Mieszkańcy ewidentnie utrzymywali się głównie z rybołówstwa – świadczyły o tym sterty rybich łusek, pod drzwiami każdego domu.

Dalberta zaskoczyło jedno – czystość. Wiosek podobnych do Wielkiego Sopla widział w życiu tysiące. Większość z nich przypominała jeden wielki gnojownik. Tu było inaczej. Na uliczkach nie dostrzegł fekaliów, zazwyczaj wylewanych przez okna wiadrami. Porządek panował też w zagrodach dla zwierząt, którymi były głównie kudłate jaki.

Starosta, którego odwiedzili, okazał się nieco męczącym, ale sympatycznym grubaskiem, o skośnych oczach, jak na Irgveldczyka przystało. Ku ich uciesze, płynnie mówił językiem powszechnym, co w zimowej krainie było rzadkością. Bez oporów zgodził się odpowiedzieć na pytania, zapraszając ich przy tym do własnego domu. Na polecenie męża, starościna naparzyła gościom gorącego, ziołowego napoju. Poczęstowano ich także gotowanym jaczym mięsem, które zjedli w zaskakującym tempie.

Zanim udało im się zadać pytania na temat poszukiwanej osoby, zmuszeni byli wysłuchać niezmiernie ciekawej opowieści starosty, na temat historii Wielkiego Sopla i jego założycieli, którymi byli, rzecz jasna, jego przodkowie. Kwestie, która ich interesowała, udało się poruszyć dopiero po niespełna dwóch godzinach.

- Nie znam takiej osoby mości panowie, a znam tu wszystkich - powiedział grubasek. - Co prawda, od kilku miesięcy gości u nas grupka przybyszów z południa, ale to zupełnie niegróźni ludzie. Kupcy z Federacji. Uczciwie handlują, zaprzyjaźniliśmy się z nimi. Poprosili nas o możliwość przeczekania zimy, bo warunki teraz ciężkie. Oczywiście zapłacili, i to wcale hojnie. Zimują też misjonarki ze świątyni Gai. Goszczą u nas co roku, nauczają. To jest spokojna osada, nie u nas zbirów szukać. Jak na moje, to jakaś pomyłka, waszmościowie.

Dalbert i Zorah wymienili spojrzenia.

- Tak czy siak, rozejrzymy się – powiedział Zorah. - Orientujesz się gdzie możemy znaleźć tych kupców? Będziemy chcieli zamienić z nimi słowo.

- Jestem prawie pewien, że w karczmie. Nawet jeśli teraz ich tam nie ma, to przyjdą, daję głowę. Codziennie tam przesiadują, bo co innego robić w tej naszej wiosce.

- Dziękujemy za gościnę – Dalbert uścisnął pulchną dłoń gospodarza. - Zatrzymamy się u was na kilka dni, mam nadzieję, że to nie problem.

- Zaszczyt dla nas, szlachetni panowie, rzadko miewamy tu gości. W karczmie na pewno znajdziecie wolną izbę.

Kiedy wyszli na zewnątrz, ponownie uderzyło ich zimno. Stali w milczeniu po środku uliczki, na zmianę paląc fajkę, którą wręczył im starosta. Mimo że zmrok zapadł już dawno, za sprawą śniegu było w miarę jasno.

- No i co? - przerwał ciszę Zorah. - Idziemy spać?

- Jeszcze nie - Dalbert pociągnął z fajki. - Zapytamy ludzi w karczmie. Jutro rozniesie się, że tu jesteśmy. Będzie bardziej czujny.

Bez trudu znaleźli karczmę - było to jedyne miejsce, z którego dochodziły jakiekolwiek odgłosy. Budynek był drewniany i toporny. Tym, co odróżniało go od karczm na południu, był bardzo stromy dach, mający za zadanie uniemożliwiać powstawanie śnieżnych zasp. Na szyldzie wiszącym nad grubymi drzwiami, widniał napis w języku irgveldzkim – Yerhagg – prawdopodobnie nazwa gospody.

Ciężkie drzwi otwarły się, skrzypiąc. W środku panował zgiełk, rozlegały się gromkie śmiechy, stukały kufle, pachniało roznoszone przez młodą dziewczynę jedzenie. Po rozejrzeniu się, Dalbert oszacował, że w karczmie musi znajdować się ponad połowa mieszkańców całego Wielkiego Sopla.

Konwent: ZimaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz